Michael
Crummey jest autorem „Dostatku”. To kanadyjski poeta i prozaik urodzony w 1965
roku. Po książkę sięgnąłem przypadkiem, nie wiedząc zupełnie, że tak bardzo
mnie pochłonie. Potem zaciekawił mnie sam autor. Nic o nim nie napiszę, poza
ty, że urodził w Buchans w Kanadzie. Ciekawostką może tu być wielkość tego
miasta, a raczej liczba jego mieszkańców, bo w Polsce miano „miasto”
zobowiązuje. Otóż wg danych statystycznych z roku 2011 liczba ludności Buchans
wynosiła 696 mieszkańców, przy 351 prywatnych mieszkaniach.
Nic nie będę pisał o książce, tylko
przytoczę Wam poniżej fragmenty tej nietuzinkowej powieści napisanej w
klimatach Gabriela Garcii Marqueza, czego Crummey się nie tylko nie wypiera,
tylko przyznaje, a wręcz potwierdza, że książka została napisana w duchu „Stu
lat samotności”. Może te fragmenty zachęcą Was do lektury – idą długie wieczory,
dnia będzie szybko ubywać. Na pograniczu lata i jesieni warto być może mieć w
zanadrzu dobrą lekturę.
Tymczasem życzę Wam miłej lektury
wypisków, które sporządziłem, czytając powieść Crummey’a.
(…)
Ojciec Phelan twierdził, że w całym
nowym świecie wdowa była jedyną osobą, która napawała go lękiem, co sama
uważała zresztą za stek podłych pochlebstw. – Byłby może z ojca w miarę
przyzwoity kapłan, gdyby skończył ojciec z piciem i kurwami, mówiła mu.
– Jeśli tylko w miarę, odpowiadał, to
nie warto się poświęcać.
Był wychudzony, sprytny i porywczy –
dokładnie ten typ człowieka, który przeciśnie się przez dziurę w wychodku,
jeśli tylko będą wymagały tego okoliczności. Uwielbiał przytaczać najbardziej
oburzające i skandaliczne wyznania penitentów ze swoich ostatnich podróży, podawał
nazwiska i miejsca, opisywał cudzołóstwa, upodobania seksualne i bluźnierstwa.
Phelan nie miał wstydu, a w oczach jego wiernych właśnie ta cecha świadczyła o
tym, że jest człowiekiem Boga.
(…)
I tak mijał miesiąc za miesiącem, a
później rok za rokiem. Jedynym źródłem otuchy dla Lizzie były nieczęste
spotkania z ojcem Phelanem, który dzielił się z nią szczegółami ostatnich
spowiedzi Calluma. – Wciąż pała żądzą do dziewczyny, której nie może mieć,
mówił kapłan. – Żyje w mękach. Marzy o całowaniu dziewczęcia w takie miejsca,
że sam diabeł umarłby ze wstydu, gdyby o tym usłyszał.
– Ale nie ojciec.
– Pan daje mi siłę, odpowiadał.
(…)
Virtue zaproponowała, by zamiast tego
poprosić o błogosławieństwo ojca Phelana, ale Gallery nawet nie chciał o tym
słyszeć. Oznajmił, że wolałby obciąć sobie jaja zardzewiałym nożem do ryb, niż
zostać ojcem dziecka poczętego za wstawiennictwem katolickiego klechy.
(…)
Gdy tam siedział, odcięty od całego
świata, poczuł niezwykły spokój. Zawsze uważał wygódki za miejsca święte,
zapewniające schronienie przed wszystkim, co nie należy do najbardziej
podstawowych potrzeb człowieka. W nowicjacie wywołał wśród przełożonych
skandal, twierdząc, że to nie świątynie, lecz sracze są najbardziej bożym
miejscem na świecie, że gryzące wyziewy latryny sprzyjają medytacji nie mniej
niż zapach kadzidła, że światło sączące się przez wycięty w drzwiach wąski sierp
księżyca przydaje wychodkowi atmosfery klasztornej celi. Teraz zaśmiał się na
tę myśl. Był już prawie staruszkiem, a z każdym kolejnym rokiem stawał się
coraz bardziej niepoważny.
– Callum, pojąłem, że kroczyłem drogą
występnych, oznajmił kapłan.
– Skończy ojciec z piciem?
– Po moim trupie. Zwołaj mi tu
wszystkich, powiedział, po czym zaczął się modlić po łacinie.
(…)
– Wiem, że mnie nienawidzisz,
powiedziała staruszka.
Na te słowa Lizzie (synowa) wybuchnęła
śmiechem. – O, tak, miła pani. Bez wątpienia.
– To nic, dziecino. Przynajmniej
zawsze będziesz mnie nosić w sercu.
(…)
Za pomoc płacili doktorowi
ziemniakami, kapustą, solonymi rybami, naręczami porąbanego drewna na opał,
golonkami, śledziami, koszykami świeżych jagód i moroszek, dniami pracy na
dachu lub przy kopaniu studni, świerkowym piwem, kozim mlekiem, jajkami,
kuropatwami, nurzykami i żywymi kurami.
(…)
– Nie pamiętam narodzin, powiedziała,
śmierci też nie będę pamiętać. (wdowa po Devinie)
(…)
– Ester, zaczął, jednak ona położyła
mu palec na ustach. Powiedziała, Abel, nigdy nie mów kobiecie, że ją kochasz.
Wpatrywał się w nią, a oczy zaszły mu
łzami.
– To zawsze zabrzmi jak kłamstwo,
powiedziała. – Lepiej pozwól, żeby doszła do tego sama.
(…)
I tyle moich wypisów, tyle fragmentów
„Dostatku” – mogę tylko zapewnić – to żadne romansidło czy też coś tam
tkliwego, mdłego czy – broń Boże! – nudnego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz