29 stycznia 2017

Ciacho...

Na wstępie wspomnę może, że z napisaniem posta jest jak z pisaniem listu miłosnego do żony, z którą jestem już (!!!) lat. Niech nikt, kto nie uważa się za wścibskiego, nie dopytuje o wiek naszego związku, ponieważ zdziwi się, jak młodzi jesteśmy i jak dojrzały związek nasz jest.
W każdym razie do napisania posta trzeba się równie dobrze przyłożyć, jak do napisania takiegoż listu. Dlatego przyznam, że listów miłosnych do żony nie piszę, gdyż nie mam czasu na przyłożenie się do tego typu twórczości, a teksty moich postów w wielu przypadkach to typowe gnioty. Tak to jednak jest, gdy człowiek uważa, że powinien coś tam napisać. To jak z tym śpiewaniem, które rzekomo każdy może uprawiać lepiej lub gorzej… Ale czy każdy musi?
W poprzednim wpisie dość jasno się wyraziłem, że koniec pisania pod jakiekolwiek dyktando. Ma być przede wszystkim CHCĘ, a nie jakieś tam POWINIENEM czy TAK TRZEBA…
Dzisiaj CHCĘ, żebyście choć pobieżnie, tak jakby w nawiasie czy na marginesie albo jeszcze inaczej poznali Ciacha. Na razie poznanie na tak mało wystarczy, gdyż Ciacho będzie jednym z bohaterów mojej opowieści, zatem zdążycie poznać go całkiem dobrze i zapewne zdążycie też Ciachem się znudzić.
Oczywiście z Ciachem pracuję.
Ciacho od kilku dni męczy mnie okrutnie swoim gadaniem. Ponieważ Ciacho jest wcale nie delikatnie po sześćdziesiątce, zatem ja naprawdę delikatnie daję mu do zrozumienia, że jego wywody mnie nie interesują. A to odsunę się na krok albo dwa. Wtedy Ciacho krok albo dwa się przysuwa, żeby dokończyć jakąś tam myśl. A to przerwę niegrzecznie mówiącemu i wspomnę, że powinniśmy skupić się na pracy. Ciacho milknie na chwilę, a po niej wraca do przerwanego wątku. I tak dalej, aż moja delikatność wyczerpuje się nieco i nieco ostrzej dopominam się, żeby Ciacho dał mi odpocząć od gadania swojego. To pomaga na nieco dłużej niż delikatne obchodzenie się z Ciachem.
Kilka dni temu Ciacho snuł wywód na temat mojego dochodzenia do pracy (będę o tym z pewnością jeszcze bardziej wyczerpująco pisał). Ciacho doszedł w swoim wywodzie do wniosku, że takie dochodzenie do pracy, jakie ja sobie wymyśliłem, może doprowadzić do tego, że nadwyrężę sobie ścięgna i będę miał przesrane.
Ciacho jest po sześćdziesiątce i wspominał już nieraz, że uprawiał jakieś tam dyscypliny sportu, ale mówi to cały czas tak, jakby uprawiał wszystkie dyscypliny sportu i na wszystkich dyscyplinach sportu się znał, a do tego znał się na anatomii człowieka jak profesjonalny anatom.
W swojej mądrości i życiowym doświadczeniu Ciacho doszedł do wniosku, że dojeżdżanie do pracy rowerem jest o niebo lepsze niż do pracy dochodzenie, a zwłaszcza moje odchodzenie. Wykładał to tak, ponieważ Ciacho wcale delikatny nie jest, że słuchacz mógł to zrozumieć jednoznacznie. Dlatego zrozumiałem to tak: Jestem głupszy od Ciacha, ponieważ codziennie postanowiłem zapalać do pracy z buta, a Ciacho jest ode mnie o milowy krok mądrzejszy, ponieważ do tej samej pracy ciśnie (nie zapala) na swoim wiekowym wynalazku o wdzięcznym mianie rower.
W czwartek rano Ciacho na przywitanie oznajmił mi z miną bardzo poważną, że właśnie wywinął się grabarzowi spod łopaty. Następnie przeszedł Ciacho do opowieści, jak to jechał sobie na swoim rowerku główną drogą, a z podporządkowanej wyjechał samochód i przyfasolił w tył jego pojazdu pedałowego.
‑ Jechałem po asfalcie na plecach, aż miło! – zapalał się w swojej opowieści Ciacho. – Dobrze, że pamiętałem, aby podkurczyć głowę w kierunku piersi, bo bym zdarł sobie skórę do czachy, jak nic, a może i czachę bym połamał sobie na kawałki.
Każdy przyzna, że Ciacho opowiadał o całkiem poważnej, jeśli nie cholernie poważnej sprawie znad przepaści. Ale mnie przypomniał się niedawny wywód Ciacha o wyższości jego dojeżdżania nad moim dochodzenia do pracy i tak zachciało mi się śmiać, że ledwo się opanowałem.
Na poczekaniu też wymyśliłem jakiś tam tekścik o tym, jak to super się skończyło, że nic Ciachowi się nie stało i w ogóle, że Ciacho miał dużo szczęścia. Wyszło z tego, że Ciacho jest szczęściarzem i już! Byłem zadowolony ze swoich Ciacha pocieszeń.
Później zapytałem czy wezwano policję. Stwierdził, że nie wzywali policji, ponieważ on nie chciał robić koło pióra jakiemuś tam młodemu Anglikowi.
Powiedział to tak, jakby oczekiwał ode mnie pochwały, że jaki to Ciacho jest wspaniałomyślny i równy gość. Ja jednak milczałem. Zatem Ciacho opowiedział mi, jak zapakowali połamany rower do auta, jak Anglik podwiózł Ciacha do pracy i obiecał, że naprawi rower w serwisie, a następnie dostarczy go Ciachowi przed zakończeniem pracy, żeby Ciacho miał czym pedałować po robocie do domu, a nie, jak ja, po pracy zapalać do domu z buta.
Po pierwszej przerwie Ciacho poinformował mnie, że boli go biodro i że wyskoczył mu w tej okolicy ciała jego jakiś tam guz. Złapał mnie przy tym za rękę i przyłożył do miejsca, gdzie guz miał się znajdować. Zapytał przy tym szybko dwa, a może i trzy razy czy wyczułem guza.
Wyrwałem rękę. Rozejrzałem się czy nikt nas nie obserwuje. Żadnego guza nie wyczułem, ale skłamałem, że wyczułem guza jak najbardziej i że guz ten jest wielki jak balon, choć wielkości balonu ani jego rodzaju nie określiłem. No i znów powtórzyłem gadkę o jego niebywałym szczęściu, że wszystko skończyło się cool, a taki guz, nawet i duży, to pikuś przy tym, co mogłoby się stać, gdyby zapomniał podkurczyć głowę w kierunku klatki piersiowej i przejechał się na niej po twardym nottinghamskim asfalciku. Jeszcze raz zapewniłem też, że Ciacho to urodzony szczęściarz.
Anglik okazał się słowny i przed zakończeniem pracy Ciacha dostarczył mu jego rowerek. Ciacho był uszczęśliwiony, że ma nowe tylne koło w swoim bicyklu.
‑ Ile skasowałeś Angola? – zapytał bez ceregieli Cwaniak, psując tym samym humor Ciachowi i niwecząc jego radość z nowego koła.
‑ To nie w moim stylu – odpowiedział po chwili Ciacho, zamilkłe i udał, że skupia się na pracy, ale łypał na nas swoimi oczkami.
Ta chwila zastanowienia Ciacha przed odpowiedzią dała wszystkim słyszącym dużo do myślenia. Ciacho bowiem słynie z tego, że jest większym sknerą i materialistą niż Centuś i Pensuś (jeszcze o nich usłyszycie) razem wzięci. Wszyscy wiedzą, że Ciacho cierpi okrutnie, kiedy przerwy w pracy przedłużają się chociażby o kilka minut, gdyż są to minuty niepłatne. Słynie też z tego, że zawsze jest pierwszy w kolejce, żeby odbić swoją kartę pracowniczą.
Ciacho zamilkł na dobre, ale ja postanowiłem to wykorzystać i zrewanżować się za niedawny wywód na temat jego wyższości dojeżdżania nad moim dochodzeniem do pracy. Przybliżyłem się na tyle, żeby tylko Ciacho to słyszał i powiedziałem:
‑ Wiesz, myślę, że moje dochodzenie do pracy pieszo jest nieco bezpieczniejsze niż twoje dojeżdżanie rowerem, nie sądzisz? Przemyśl tę sprawę. – i, nie czekając na żadną odpowiedź, ponieważ nie interesowała mnie nawet najbardziej interesująca z odpowiedzi, odsunąłem się na bezpieczną odległość.


Pewnie każdy czeka na jakąś pointę tego pisania. Może tak: Niech każdy dociera do pracy, na randkę, do łazienki i gdzie tylko potrzeba tak, jak uważa za stosowne, w najlepszy dla siebie sposób i niech nikt tego nie komentuje, zwłaszcza z nutą złośliwego potępienia czy chęci wykazania, że można robić to lepiej albo mądrzej.
!!!

28 stycznia 2017

Zmieniam się... nieustannie

Panta rhei 
Żadna to nowość albo odkrycie, gdy człowiek zauważa, że zmienia się nieustannie. Życie! Co innego jednak zmiany zauważać, a co innego świadomie je przyjmować. Przy okazji takiego spostrzeżenia koniecznie trzeba wiedzieć, na ile to świat zewnętrzny wymusza na nas zmiany i na ile te zmiany wynikają z naszej akceptacji świata zewnętrznego, a na ile zmieniamy się, ponieważ spostrzegliśmy właśnie pewne aspekty własnego życia w zupełnie innym świetle i stwierdzamy, tylko my sami możemy to zrobić w stosunku do siebie, że powinniśmy zmienić to i owo.
Na ile zatem zmieniamy się po to, aby przystosować się do warunków zewnętrznych, a na ile, żeby poprawić jakość własnego życia w naszych własnych oczach? Pierwsze dotyczy naszej, nazwijmy to, zwierzęcości i naszej naturalnej więzi cielesnej z przyrodą. Drugie, to raczej sfera duchowa, czyli wszystko to, co nas w tej przyrodzie wyróżnia i od niej oddala i co, notabene, wcale nie wychodzi nam na dobre.
Na pewno nie będę rozwodził się dzisiaj nad faktem, że zmienia się postać tego świata, w którym żyję i w którym Wy żyjecie. Zmienia się nieustannie i zostawmy to na razie w spokoju. Ja napiszę tylko, że zmienia się moje podejście w kwestii wpisów na tym właśnie forum, czyli blogu.
Nie zmieniło się nic w tym temacie, że bloga traktuję jako swoiste archiwum swoich tematów, pomysłów i spostrzeżeń. Jest tego tyle, że z pewnością nie wykorzystam wszystkiego w moim ograniczonym, nie wiadomo jeszcze jak bardzo, życiu. Trzeba być w tej kwestii realistą i nieustannie pamiętać, że ta chwila może być ostatnią daną mi w prezencie od Losu.
Zauważyłem zatem, że zmieniło się mojego podejście w kwestii dokonywania wpisów na blogu. Początkowo zakładałem sobie, że będę codziennie zamieszczał tutaj jakiś tekst, rozwijał jakąś myśl, dzielił się z innymi jakimś swoim spostrzeżeniem czy spostrzeżeniami. Wyznaczałem sobie przy tym jakieś tam cele, typu: określona liczba odsłon w tygodniu czy miesiącu, pozyskiwanie coraz to nowych odbiorców, a nawet myślałem o blogu jako miejscu zamieszczania reklam i pozyskiwaniu z tego tytułu środków finansowych. Często dokonywałem codziennie wpisów, gdyż byłem przekonany, że powinienem tak właśnie robić, aby osiągnąć założone cele.
Tutaj, na emigracji i w samotności, mam to szczęście, że mam czas na przemyślenie swojego życia od nowa i swojego podejścia do wielu spraw, między innymi mojego pisania, będącego moją opowieścią o sobie. Każdy ma taką opowieść! Jedni snują ją w wybranej przez siebie formie i dzielą się swoim życiem z innymi. Inni wolą milczeć i opowieść o sobie zachować tylko dla siebie. Wszyscy jednak mamy swoją opowieść o sobie.
W sowich przemyśleniach doszedłem do wniosku, że w moim pisaniu nie może być żadnego dyktatu, żadnego pośpiechu i osiągania jakichś tam celów pośrednich, jak zwiększanie liczby odsłon czy odbiorców.
Pisanie, snucie opowieści o sobie, powinno wynikać tylko z CHCĘ, a nie jakichś tam POWINIENEM, MUSZĘ, TAK TRZEBA, TAK WYPADA…
Tematy tekstów postów rodzą się w mojej głowie jak grzyby po deszczu. Życie, którego teraz właśnie doświadczam, jest jednym wielkim tematem czy pomysłem na pisanie.
W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie dam rady opisać wszystkiego, co opisać bym chciał, przekazać innym to, co rodzi się w mojej głowie. Nie zdołam poświęcać odpowiedniej ilości czasu na codzienne wpisy na blogu tylko po to, aby snuć swoją opowieść, którą snuję przecież tak naprawdę poza blogiem. Po uświadomieniu sobie własnych ograniczeń stwierdzam stanowczo, że jest to (opisanie wszystkiego na blogu) niemożliwe, choć w chwilach jakiejś tam tajemniczej euforii wydaje mi się, że mógłbym. Teraz już jednak wiem, że tylko wydaje mi się, a nie, że mógłbym.
Pozostaje więc mój blog moim swoistym medium, za pomocą którego kontaktuję się z tymi, którzy chcą kontaktować się ze mną. Pozostaje też mój blog moim swoistym archiwum tematów, pomysłów, myśli i spostrzeżeń.
Nie ma już jednak w tej kwestii żadnych przymusów dotyczących terminów dokonywania wpisów, ich ilości, liczby odsłon czy też liczby odbiorców. W przypadku, gdy tych ostatnich zabraknie, pozostanie mi przecież jeszcze snucie swojej opowieści o sobie właśnie sobie i samej opowieści. Przypominam sobie, że już kiedyś coś podobnego napisałem.
Dygresja!
Pewnie wielu z Was zauważyło, że 13 stycznia wypadało w piątek. Był to więc wymyślony przeze mnie Światowy Dzień Donosiciela. Pamiętałem o tym, ale darowałem sobie wpis z tym tematem związany. Po pierwsze, temat trochę mi się już znudził. Znudził mi się tak, jak samo myślenie o tych, którzy w przeróżny sposób na mnie donosili do prokuratury, na policję czy do mediów. Po drugie, przebaczyłem im i często się na siebie wkurzam, kiedy o tym myślę, ponieważ zapomnieć jeszcze nie potrafię. Wiem jednak, że to efekt uboczny mojej słabej wiary. Kiedy jednak wkurzam się na siebie za rzeczone przebaczenie od razu przywołuję się do porządku stwierdzeniem, że tak właśnie nakazuje religia, którą wyznaję. Mój Mistrz nakazał przebaczać, zatem trzeba przebaczyć i jak najszybciej zapomnieć, a nie roztrząsać przeszłości i zaśmiecać sobie tym głowę i serce. Czym bowiem są donosy, jeśli nie pierdołami, które rodzą się komuś tam pod kopułą czaszki? Słowem, religia nakazuje, trzeba wykonać bez żadnej dyskusji, jak rozkaz na wojnie.
Temat „trzynastego w piątek” uważam zatem za zamknięty, policjant o wdzięcznym nazwisku Wróbel niech zażywa w spokoju, jeśli jeszcze żyje, swojej emerytury aż do końca dni swoich na tej pięknej planecie, na której w twórczej wyobraźni człowieka wylądował niegdyś Mały Książę!
Obiecałem sobie dzisiaj w pracy, że jeśli w miarę wcześnie wrócę do domu, to jest późnym popołudniem, a nie późnym wieczorem, to zaparzę sobie mocną kawę i wypiję ją z mlekiem. Przez długi czas nie piłem kawy. Teraz piję kawę sporadycznie i traktuję tę czynność jak rytuał czy nagrodę za wykonanie kolejnego dobrego wyboru w życiu.
Jestem właśnie po wypiciu kawy.
Smakowała!
Dokonam tego wpisu na blogu, pokręcę się jeszcze chwilę po swoim życiu i spróbuję zasnąć.
Trzymajcie się i próbujecie co jakiś czas odpowiedzieć sobie na kilka zasadniczych pytań, jak choćby te: Czy zmieniamy się dlatego, że świat tak chce czy chcemy tego my?
This is the question!  
???

Następnym razem opiszę, jak to jest z tworzeniem wpisów na blogu, oczywiście na swoim przykładzie. Nigdzie więcej tego nie znajdziecie. 

15 stycznia 2017

Poetycka strawa na niedzielne popołudnie

Thomas Traherne

Angielski poeta metafizyczny urodzony w 1636 albo 1637 roku w Teddington w hrabstwie Middlesex. Zmarł w 1674 roku. Przeżył zatem zaledwie 36 albo 37 lat i jest kolejnym przykładem na to, że nie to nie długość życia decyduje o jakości tworzonego przez człowieka dzieła.
Traherne był anglikańskim duchownym. Jego twórczość praktycznie była nieznana do końca XIX wieku. Za to dzisiaj uważany jest za jednego z najwybitniejszych poetów metafizycznych.
Był synem szewca, ale dzięki pomocy krewnego ukończył Oxford i w wieku 23 albo 24 lat przyjął święcenia kapłańskie i po roku otrzymał prebendę w Credenhill, to jest uposażenie duchownego, które nie było połączone zasadniczo ze sprawowaniem obowiązków duszpasterskich. Ta forma uposażenia powstała w średniowieczu w celu zapewnienia środków duchownym nieposiadającym dochodów z działalności stricte duszpasterskiej.
Za życia w 1673 roku opublikował tylko antykatolicką polemikę Roman Forgeries. Zaraz po jego śmierci ukazały się dwie inne prace, które nie ukazywały talentu autora. Rękopisy wierszy i traktatów prozą przechowywał brat, a następnie manuskrypty krążyły przez dwa stulecia wśród księgarzy, aż w końcu zostały zakupione u ulicznego sprzedawcy pod koniec XIX wieku (ok. 1896r.).
Po różnych perypetiach ostateczne wydanie poezji nastąpiło w 1903 roku, a wydanie medytacji pięć lat później.
W Kościele anglikańskim nie ma formalnych kanonizacji, ale imię Thomasa Traherne’a jest wpisane w anglikański kalendarz liturgiczny (10 października), a jego wizerunek umieszczono na witrażu katedry w Hereford.
To tyle, co wynotowałem na chybcika z netu. Kto chce, niech sobie znajdzie więcej.
A teraz przyznajcie, że Powrót to piękny i przepełniony prawdą wiersz! 

Powrót

W dzieciństwa raj, o Panie, idę znów,
Aby w czystości trwał mój męski wiek,
W kołysce będę, otuli mnie puch,
Matczyny oddech od zła mnie będzie strzegł
I wrócę przez ogniste kręgi lat,
Mądry jak wtedy, nim grzech na mnie spadł.

Dopóki co dzień w boleściach przemagam
Pokusy głos, ten jest szczęśliwy, wiem,
Kto dzieckiem został. Więc skrzydła rozkładam
I lecę w łono matki, w nieskażony sen.
Już od maluczkich los mnie nie oddzieli.
Bezpieczny od pamięci, spocznę w bieli.
Katedra w Hereford, w której znajduje się
Kaplica Najświętszej Maryi Panny
(Lady Chapel)

Źródło: Wiki...


12 stycznia 2017

Z notatek na marginesie...

Dzisiaj miałem dzień wolny od pracy i załatwiałem sprawy urzędowe, które mnie tutaj dotyczą. Muszę przy tym przyznać, że machina biurokratyczna Zjednoczonego Królestwa działa skutecznie, choć gro spraw załatwia się po prostu przez telefon. Wystarczy tylko przejść tak zwany próg czy też test bezpieczeństwa, to jest podać pewne informacje, które upewnią urzędnika po drugiej stronie, że po tej stronie mówi ta właśnie osoba, która mówić powinna.
Próbowałem też poukładać swoje papiery. Po części udało mi się to zrobić. Reszta musi poczekać na kolejne wolne od pracy chwile. Dużo myślałem o pisaniu. Poniżej przepisałem dwa teksty, które zapisałem jakiś czas temu odręcznie i nie wiem, dlaczego nie puściłem w obieg. Może dlatego nie puściłem tych tekstów w obieg, ponieważ ciągle myślę o formie, w jaką ubrać to, co chcę napisać poza blogiem. I dzisiaj, oczekując na swoją kolej w  biurze, wpadł mi do głowy świetny pomysł, który teraz muszę rozpisać i później pozostanie tylko realizacja.
Sam nie wiem, dlaczego ciągle myślę o sobie jako człowieku piszącym? Coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że nie tyle moim marzeniem, co moim przeznaczeniem jest właśnie pisanie. Jestem w pracy, myślę o pisaniu. Wracam z pracy, nie szukam żadnego kontaktu z ludźmi, ponieważ myślę o pisaniu. Przed zaśnięciem myślę o… i tak w kółko. 
Jasne, że tęsknię za najbliższymi. Tęsknię na pewno więcej, niż o pisaniu myślę. Wiem przy tym, że pisanie może być formą ucieczki przed jeszcze większą tęsknotą. Jeśli tak jest, jak na razie, to dobra forma ucieczki i nie zamierzam nic zmieniać w tej materii w najbliższym czasie.
*
Podczas dzisiejszego pobytu w biurze przypomniałem też sobie, że nie obejrzałem do końca filmu New York, I Love You. Polskie tłumaczenie to Zakochany Nowy Jork. Napiszę tylko tyle, że film naprawdę warto obejrzeć, żeby kolejny raz przekonać się, że amerykański przemysł filmowy to nie tylko filmy akcji, horrory i cysterny krwi, ale też kawał dobrego kina! 
*
Jakiś czas temu kupiłem sobie tutaj wydawnictwo z 1000 krzyżówek panoramicznych. Myślałem, że w jakiś sposób umilę sobie samotne emigracyjne życie. Do tego miałem nadzieję, że rozwiązywanie krzyżówek dobrze wpłynie na kondycję mojego umysłu. Tyle razy słyszałem, że rozwiązywanie krzyżówek to wspaniały trening umysłu. Teraz mam na ten temat trochę inne zdanie. Nie, mocniej – teraz ma na ten temat zupełnie inne zdanie.
Stwierdzam z pełną odpowiedzialnością, że rozwiązywanie krzyżówek panoramicznych to nie tyle rozrywka, co męczarnia. Przynajmniej mój skołatany umysł nie odebrał tego jako rozrywki czy też dodatkowej formy treningu, bo o rozwoju już nie będę wspominał.
Kiedy człowiek po rozwiązaniu, powiedzmy, 100 krzyżówek dochodzi do wniosku, że hasła co jakiś czas powtarzają się i odnosi wrażenie, że ktoś najzwyczajniej w świecie robi go w konia, nakazując kręcić się w kółko, jak nakręcona pozytywka, to o rozrywce raczej nie może być mowy.
Wychodzi na to, jak nic, że zamiast rozwiązywać 1000, a dokładnie 1001 (tyle było w tej broszurze), krzyżówek, można dobrze rozwiązać kilkadziesiąt bez żadnego uszczerbku dla zdobytej wiedzy i bez straty cennego czasu, który można by poświęcić na przykład na lekturę jakiejś książki.
Ze mną jednak tak już jest, że często nie potrafię sobie powiedzieć STOP i brnę w swoich pomysłach do samego końca. Tak też postanowiłem przemęczyć te 1001 krzyżówek. Nie polecam jednak tego nikomu, chyba że umysłowym masochistom!
Strasznie mnie przy tym denerwuje naciąganie niektórych haseł – rozwiązań, żeby tylko pasowały do konkretnych kratek. I tak już nie sejsmolog zajmuje się badaniem zjawisk wewnątrz skorupy ziemskiej, tylko sejsmik (dopuszczalne w grach), doręczyciel przesyłki to nie dostawca, tylko oddawca, a kasza jęczmienna to nie krupa, tylko krupy, oczywiście dopuszczalna w grach forma. Żal coś tam ściska!. Ciekawe, co w grach nie jest dopuszczalne!
Można by jeszcze wymieniać, tylko pytam: Po co? Dość boleśnie poraniony jest język polski. Widać w tym, jak nic, pewne krwawe narodziny czegoś zupełnie nowego niż stara, dobra polszczyzna! Pozostanę przy starej, dobrej… i nie będę już sobie kupował żadnych krzyżówek dla rozrywki, bo stwierdzam z radością, że nie mam wolnego czasu.
Przyznam przy tym, że jakąś tam pociechą w tym wszystkim są niektóre hasła do poszczególnych krzyżówek. Część z nich to przysłowia ludowe, część to myśli poszczególnych autorów albo np. przykłady z napisów na murze, jak choćby ten: Żyrafa najwyższą formą życia!
Nie sposób się nie uśmiechnąć w obcowaniu z tak lotną twórczością!
Oto niektóre z haseł wynotowanych przeze mnie po przebrnięciu 1001 krzyżówek panoramicznych, które z pewnością opowieściami z tysiąca i jednej nie były!
Śmiałem się z myśli Antoniego Regulskiego: Cyklopom źle z oczu patrzy
Zaciekawiła mnie myśl Novalisa: Pewne czyny krzyczą wiecznie
Bardzo mądrze napisał F. Rene de Chateaubriand: Duma jest cnotą nieszczęścia
Mądre, jak tylko mądre może być przysłowie, jest przysłowie polskie: Ubogi złe ma u ludzi zrozumienie
Głęboko w człowieka wniknął Adolf Rudnicki ze swoimi słowami: Urojenia są groźnymi faktami
Ciągle się śmieję, gdy czytam polskie przysłowie: Psu wolno i na Księżyc szczekać. To bardzo ciekawa myśl. Od razu pomyślałem o moich oponentach i krytykach z przeszłości. Wiem, że porównanie jest okrutne, ale nie mogę się jemu oprzeć. Przychodzi mimowolnie!
Ciekawe są przysłowia polskie: Pilnuj tego, z czego chleb jesz! i Dobra odwaga, ale żeby była mądra. 
Natomiast przy lekturze kolejnego przysłowia polskiego: Pochyłego drzewa wiatr nie łamie, pomyślałem sobie, że za to, jak powiadają, na takie drzewo każdy obszczymurek sika!
Kolejne polskie przysłowie: Co tobie miłe, tego życz drugiemu, to, moim zdaniem, odwrócenie myśli: Nie czyń innemu, co tobie niemiłe i parafraza słów zawartych w Przykazaniu miłości!
Natomiast przysłowie chińskie: Najpierw ty, potem dopiero inni, to potwierdzenie autoakceptacji i poprzez nią akceptacji innych oraz otaczającego nas świata.
Tyle pożytku odniosłem z rozwiązania 1001 krzyżówek panoramicznych. 
Na końcu tej przygody naprawdę odetchnąłem z ulgą.
*
W dniu urodzin mojego młodszego syna zadałem sobie pytanie: Kto jeszcze, po kilku dniach, myśli o sylwestrowych szaleństwach, o nocy pełnej wrażeń, telewizyjnego show?
Rzeka czasu płynie nieprzerwanie i nieprzerwanie będzie płynąć, porywając w swoim nurcie kolejne ludzkie pokolenia, jednostki ludzkie z ich niespełnionymi albo zrealizowanymi marzeniami; w rzece czasu pogrążeni w żalu znajdą ukojenie, pokrzywdzeni znajdą zapomnienie krzywd i poczucie wyrównanych rachunków; w nurcie upływającego czasu każdy znajdzie odpowiedź na to, czego naprawdę potrzebował, a czego pragnął ponad tę miarę…
Dzisiaj, jutro, pojutrze, jak wczoraj, przedwczoraj, przed rokiem ktoś płacze nad grobem najbliższych; ktoś nie potrafi zrozumieć, że inaczej nie będzie; ktoś rozpamiętuje do granic wytrzymałości poniesioną klęskę… Dzisiaj, jutro, pojutrze wszyscy, bez wyjątku, skupią się na załatwianiu spraw, ich zdaniem, najważniejszych…
Tylko od czasu do czasu będzie nam dane świętować jakieś kolejne umówione rocznice, żeby nie zapomnieć, jak smakują uśmiech i radość.
Korowód życia i śmierci, tanieć radości i smutku, wzloty i opadanie, pył ziemi i bezmiar przestworzy…
I parafraza słów, które sam napisałem:
Jakaś płochliwa
w piersiach
skrzydeł łopotanina!
Po tym, co napisałem, ktoś może śmiało pomyśleć, facet musi mieć kaca po nocy sylwestrowej! Bo jeśli nie ma kaca, to skąd takie pierdoły mogą rodzić się w głowie człowieka niby zdrowego?
Żadnego kaca nie miałem.
Na pewno zaraz na początku roku dopadła mnie melancholia. W Nottingham padał deszcz, a mnie tak słońca było trzeba, słońca i mniej samotności, na którą sam się skazałem.
*
Takie to notatki na marginesie swojego pisania poczyniłem jakiś czas temu i właśnie do nich zajrzałem. 
Czy to ma jakąś wartość?
Dla mnie to jakiś ułamek utrwalonego na chwilę tego, co takie ulotne, efemeryczne, płoche…; ułamek życia ludzkiego człowieka szukającego wciąż życia.
Poza tym lubię pisać i robię to, co lubię! 
Co będzie następnym razem?
Najpierw chcę przespać noc, a kiedy ta przeminie
i dane mi będzie obudzić się, na pewno napiszę!
 



8 stycznia 2017

Żadne tam pieprzenie...

Wiem, że pisanie bloga, to pewne zobowiązanie do systematycznych wpisów, do systematyczności, z którą tutaj ciągle jestem na bakier, bo zawsze jest coś tam ważniejszego do roboty, a kiedy chęci napisania czegoś są wielkie, to sił nie ma wcale i tak w kółko. Faktem jest, że cały czas eliminuję ze swojego życia, moim zdaniem zbędne zachowania czy czynności, a i tak jest jeszcze tego tyle, że poza wyrzutami sumienia, iż nie zrobiło się nawet promila tego, co było zaplanowane, nie ma miejsca na nic więcej. Wierzę jednak, że nastanie w moim chaotycznym życiu taki dzień, że będę robił tylko to, co uważam za ważne w swoim życiu.
Dzisiaj za najważniejsze uważam:
1.      utrzymywać jak najczęściej kontakt z najbliższą rodziną (żona i synowie),
2.      spłacić zobowiązania,
3.      pisać,
4.      zerwać z nałogiem palenia.
Nie będę dopisywał do powyższej listy codziennej higieny ciała i umysły czy też utrzymania pracy, ponieważ to jest punkt wyjścia, żeby realizować jakąkolwiek listę spraw ważnych.
Od razu muszę wyjaśnić, a dobrzy znajomi wiedzą o tym doskonale, że jestem mistrzem niesystematyczności, a chaos w głosie i życiu to moja codzienna strawa.
Wytłumaczę się może tym, że życie na emigracji to trochę, nie trochę – to zupełnie inna bajka, niż na swój sposób ustalone i zakute w znienawidzone ramy życie w kraju rodzinnym, gdzie nawet wrogowie są swoi, przewidywalni i jasno zdefiniowani. Tutaj trzeba uczyć się wszystkiego od nowa, o języka (nawet ojczystego) począwszy, a na rozpoznawaniu wrogów skończywszy.
Muszę się jednak pochwalić, że konsekwentnie wypełniam swoje postanowienie życia w osamotnieniu. Nie odzywam się do przyjaciół znajomych. Niektórym nawet nie odpowiedziałem na życzenia świąteczne i wiem, że to dużo gorzej niż niegrzecznie, ale tak musi być. Żona mi ciągle powtarza, że zdziwaczeję tutaj do końca. Może ma rację. Skoro jednak pisane mi jest zdziwaczenie, to niechaj zdziwaczeję, ale na sposób, jaki sam sobie wybiorę. Ci, co mnie znają, rozumieją to, a przynajmniej ma taką nadzieję, że rozumieją, bo w innym wypadku, gdy zachce mi się kiedyś tam wrócić, to naprawdę nie będę miał do kogo.
Tak więc poza najbliższą rodziną, jak wspomniałem – żoną i synami, nie utrzymuję stałego kontaktu z nikim. Owszem, odzywam się czasami na FB, składam życzenia, jeśli wystukuje mi to komputer, dzwonię do rodziców czy wysyłam wiadomości rodzeństwu, gdy są ważne daty, jak choćby urodziny czy imieniny danej osoby.
Nic więcej!
Jasne, że spotykam się ze współlokatorami, spotykam znajomych na ulicy czy w pracy i rozmawiam z nimi, bo trudno w kilkusettysięcznym mieście Robin Hooda nie spotkać kogoś, kogo się właśnie poznało i przejść, jakby się go nie znało. Wędruję czasami z Młodym (będę pisał Młody wielką literą, gdyż taki przydomek nadałem człowiekowi) po mieście, jak wiecie, chodzimy zawsze zamaszyście – Młody toruje mi chodnik, a ja za nim pomykam sobie spokojnie, np. z energy drinkiem, nie martwiąc się wcale o to, że ktoś mnie tam potrąci i zachłysnę się płynem, wszyscy bowiem spierniczają nawet na ulicę, nie bacząc na jadące auta, gdy młody kroczy im naprzeciw. Musielibyście to zobaczyć na własne oczy, żeby to zrozumieć.
Ostatnio szliśmy po chodniku częściowo zajętym przez zaparkowane auta. Młody tak walnął w jedno z nich, że to cud, że alarm się nie włączył (może auto było bez alarmu), cieszyłem się też, że nie zajechał lusterka, bo oberwałby je z kretesem. Poprosiłem Młodego, aby przesunął się i szliśmy obok siebie, ja od strony aut, coraz to odbijając Młodego w kierunku muru odgradzającego posesje mieszkaniowe od chodnika i ulicy.
Odzywam się też do ludzi w pracy, ale tylko wtedy, gdy jest to konieczne i inni zdają się odzywać do mnie właśnie tylko wtedy.
Wierzcie mi jednak, gdybym miał możliwość albo propozycję zaszyć się prawdziwej głuszy, powiedzmy na rok, bez żadnego bezpośredniego kontaktu z ludźmi (tylko najbliższa rodzina mogłaby mnie tam co jakiś czas odwiedzać) i miałbym tylko w jedną stronę kontakt (czyli nadawanie bez możliwości konwersacji) internetowy ze światem, to WCHODZĘ w to od zaraz! Już jestem spakowany!
To mógłby być niezły materiał na jakieś tam reality show pod tytułem rok w samotni albo dziczy, albo mocniej – rok na zadupiu, albo krócej – rok w dupie…
Nieważne, jak ktoś tam by to nazwał, powtórzę – WCHODZĘ w to w trybie natychmiastowym!
Wracając do TUTAJ, ciągle tutaj myślę o poukładaniu swojego pisania. O tym jednak będzie wcale niemało w przyszłości, jeśli takowa będzie mi dana.
Teraz natomiast o tym, jak tutaj człowiek potrafi sam siebie zadziwić swoją malizną duchową. Nie wiem, jak inni, ale ja swoją jestem wręcz zachwycony!
W minioną środę dowiedziałem się w pracy, że w czwartek mam OFFA (spolszczona pisownia fonetyczna angielskiego słowa OFF). Nie było mnie na liście pracujących we czwartek. Musicie wiedzieć, że tutaj wszyscy, w każdej pracy, oczekują czy znajdą się na liście do pracy na następny dzień albo czy otrzymają sms-a z taką wiadomością. W mojej pracy, kiedy wreszcie lista pod koniec zmiany pojawia się w kantynie, wszyscy ją oblegają i w skupieniu studiują jak Biblię. Jedni odchodzą uśmiechnięci, żartują, zagadują znajomych i również tak samo jak oni uśmiechniętych. Dla zewnętrznego obserwatora to ci, którzy znaleźli na liście swoje imię i nazwisko. Pozostali to pechowcy, którzy nie potrafili namierzyć na liście siebie. Ci, ze spuszczoną głową, przemykają szybko do drzwi, aby nie odpowiadać na ewentualne pytania czy jutro pracują.
Przyznam, że ja nie przemykam ze spuszczoną głową do drzwi, ponieważ nikt mnie nie pyta czy pracuję następnego dnia. W ogóle, jak wspomniałem, tylko nieliczni odzywają się do mnie w pracy, co jest z pewnością pokłosiem tego, że i ja w pracy odzywam się tylko wtedy, kiedy jest to konieczne.
Poczułem jednak coś w rodzaju zazdrości, kiedy znajomy oznajmił mi, że jest na liście i jeszcze dostał wiadomość potwierdzającą, że następnego dnia pracuje.
Mnie na liście nie było i żadnego sms-a nie otrzymałem. Wracałem więc do domu wolniejszym niż zazwyczaj krokiem, lekko spuszczoną głową i nawet przygarbiony. Myślałem, inni to mają fart, nie to co ja…, wiecie, aż do bólu podłości, do samego denka człowieczej malizny. Po drodze wysłałem nawet sms-a z pytaniem czy na pewno następnego dnia mam OFFA i otrzymałem wiadomość potwierdzającą, co wcale mnie nie uskrzydliło.
Kiedy tak się katowałem po drodze do domu, nagle mnie olśniło. Pomyślałem – ty pieprzony gnojku, żałosny dupku i egoisto, po trzech przepracowanych w tym tygodniu dniach użalasz się nad sobą, że jutro nie pracujesz? Pomyślałeś o znajomych, którzy w tym tygodniu nie przepracowali jeszcze żadnego dnia?
Wierzcie mi, poczułem się jak skończony dureń. Od razu wyprostowałem się, a w nogach poczułem turbodoładowanie. Od razu też zacząłem układać sobie plan zajęć na ten wolny dzień.
W czwartek otrzymałem wiadomość, że w piątek zapalam do pracy. Natomiast w piątek przed zakończeniem pracy odbyło się spotkanie z wierchuszką zakładu. Spotkali się z nami dyrektor generalny i właściciel zakładu. Były podziękowania, że w okresie świątecznym spisaliśmy się na medal i zrealizowano wszystkie plany. Takie tam słodzenie, ale fajnie było usłyszeć, że właściciel zakładu jest zadowolony i tak dalej.
Następnie dyrektor zaczął mówić o tym, że w okresie świątecznym w zakładzie pracowało około dwustu osób. Każdy to zauważył. Po świętach przyszedł czas na decyzję, kto w zakładzie zostanie. Wspomniał, że analizowano wszystkich pod względem ich pracy, zachowania itd. z tych około dwustu wybrano około stu, którzy zostaną.
Ci, którzy zostali, to jesteście wy! Zakończył dyrektor.
Przyznam, że zrobiło mi się ciepło. Po chwili poczułem, jakbym się czerwienił, bo przypomniałem sobie siebie sprzed dwóch dni, kiedy to wracałem do domu i zazdrościłem tym, co mieli pracować następnego dnia. Przypomniałem sobie, jak się wtedy nad sobą użalałem. Poczułem się naprawdę głupio. Postanowiłem, że następnym razem trochę intensywniej pomyślę, zanim dam się ponieść emocjom.
Wszyscy w zakładzie wiedzieli, że będzie odstrzał. Od dłuższego czasu wszyscy rozprawiali o zwolnieniach. Wszyscy wiedzieli, że w okresie świątecznym zatrudnia się specjalnie masę ludzi, żeby mieć materiał do segregacji. Wiem, że to strasznie brzmi, ale nie ma co szukać tutaj jakichś tam słodkich i poprawnych politycznie słówek, bo jest to pieprzona dżungla, nie obrażając praw panujących w prawdziwej dżungli. Wszyscy wiedzieli, że odstrzał nastąpi i wszyscy wierzyli, że odstrzelą każdego, tylko nie mnie! Połowa się pomyliła. Ja miałem więcej szczęścia i nie pomyliłem się. Skromnie tylko dodam, że nie oszczędzałem się przez czas próby.
Dodam też, że to nic przyjemnego przez miesiąc czy dłużej oczekiwać na potwierdzenie – ZOSTAJĘ czy WYPADAM! Kto tego nie przeżył, raczej trudno będzie mu to zrozumieć!

No i powoli, opłotkami, docieram do sedna tego, co chciałem napisać. Kiedy człowiek walczy o utrzymanie się na powierzchni, codziennie stopniowo przełamuje bariery językowe i obyczajowe w obcym kraju, stara się przy tym nie dać unieść nurtowi emigracyjnej bylejakości, tylko za wszelką cenę zachować wartości, którym hołduje, to na takie zobowiązania, jak kolejny terminowy wpis na blogu często nie starcza czasu czy najzwyczajniej nie starcza na to sił.
Przyznam się, że czasami piszę odręcznie jakieś bzdurne teksty, jak ten o tysiącu i jednej krzyżówce, który dla przykładu opublikuję w poniedziałek albo we wtorek. Już jednak wiem, już dojrzałem do tego, że kiedy w pisaniu nie ma krwi piszącego, to nie warto pisać!
Powoli kończy się niedziela. Warto więc podsunąć Wam jakiś tekst poetycki o charakterze religijnym, żeby było o czym pomyśleć w nadchodzącym tygodniu. Zanim jednak to zrobię, to jeden przykład na to, że życia na emigracji uczyć się codziennie trzeba, zwłaszcza gdy trafia się do kulturowej wieży Babel.
W wolny czwartek postanowiłem zrobić trochę porządków na podwórku. Znalazłem małą konewkę czy jak to tam zwał. Po sąsiedzku mieszkają Cyganie z dzieciakami. Pomyślałem, że dzieciaki niechcący przerzuciły zabawkę przez płot i zapomniały o niej. Nie wiedząc co z tym zrobić, ostawiłem znalezisko na bok, żeby później zdecydować o jego losie.
Wieczorem sąsiedzi z góry poinformowali mnie ze śmiechem, że przedmiot, który tak starannie odstawiłem na bok, to żadna zabawka, tylko naczynie do ablucji. Moim muzułmańskim poprzednikom (nie wiem – jej czy jemu) ze względów religijnych nie po drodze było z papierem toaletowym i to naczynko służyło im do…
Niech każdy w swojej wyobraźni dopisze zakończenie.
A teraz trochę poezji na krótką chwilę zanurzenia się w czymś więcej niż ziemska rzeczywistość. Że też ten tekst Żychiewicza umknął mojej uwadze i nie pojawił się na moim blogu przed świętami BN 2016! Sam sobie się dziwię. Cieszę się jednak, że mogę Wam go polecić teraz! A zatem zapraszam do lektury Bożego Narodzenia T. Żychiewicza:

Boże bardzo wielki, uwierzeniu trudny,
dziecko małe w grocie czekające
jednak nie na próżno –
Ty wiesz. Ty jeden wiesz, jak bardzo jesteśmy ubodzy.
W tę noc narodzenia nie mamy dodania nic, co i tak
Twoje by nie było:
od początku czasów aż po kraniec.
Myśli szukające prawdy, myśli niespokojne uparte.
Pracę, by ziemię uczynić poddaną, a domy ludziom sposobne.
Gesty dobre, często sobie na przekór, złe słowa powstrzymywane, nie powiedziane słowa nierozważne.
Uczynki małe, uczynki dobre.
Kwiat na stole. Zaufanie wskrzeszone. Pamięć trudną, zapomnienie trudne. Trzeźwość przeczącą kłamstwem błyszczącym.
Odwagę powiedzenia „tak”, odwagę powiedzenia „nie”.
Rzeczy piękne przez ludzi tworzone.
Wytrwałość na dziś; a jutro znów na jutro.
Wyrzeczenia niemodne i tym bardziej odważne.
Cierpliwość bardzo szarą, męczącą jak choroba.
Uwagę rzeczom zwykłym, rzeczom ważnym.
Uśmiech nad cudem śniegowego płatka.
Odejście niewygodne. Wiarę kruchą. Powroty nigdy nie na zawsze.
Radości nigdy nie trwałe.
Cierpienia tylko dlatego niebanalne, że czyjeś własne.
Niepokoje nienazwane.
Okruchy dobra, gdy przestajemy być na serio sobą skłopotani – w piachu dni pogubione, a wszystko to splątane.
Może to śmieszne – jak bańki choinkowe,
jak skarby magów z dalekich dróg;
bo i na cóż blaszki złota, śmietki mirry – Tobie?
Może to wielkie – jak mądrość pokłonu pasterzy.
Nie wiemy.
Ty wiesz.

Pokój ludziom, Boże wielki bardzo,
w grocie czuwający,
dziecko małe, chwała Tobie na ziemi,
chwała Tobie ponad wszechświatem.
Na świat, na nas wszystkich rękę połóż, pokój ludziom.
A przedtem jeszcze, który przyszedłeś szukać, co było zginęło – abyśmy usłyszeli duszę.


Bywajcie zdrowi!


SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...