8 stycznia 2017

Żadne tam pieprzenie...

Wiem, że pisanie bloga, to pewne zobowiązanie do systematycznych wpisów, do systematyczności, z którą tutaj ciągle jestem na bakier, bo zawsze jest coś tam ważniejszego do roboty, a kiedy chęci napisania czegoś są wielkie, to sił nie ma wcale i tak w kółko. Faktem jest, że cały czas eliminuję ze swojego życia, moim zdaniem zbędne zachowania czy czynności, a i tak jest jeszcze tego tyle, że poza wyrzutami sumienia, iż nie zrobiło się nawet promila tego, co było zaplanowane, nie ma miejsca na nic więcej. Wierzę jednak, że nastanie w moim chaotycznym życiu taki dzień, że będę robił tylko to, co uważam za ważne w swoim życiu.
Dzisiaj za najważniejsze uważam:
1.      utrzymywać jak najczęściej kontakt z najbliższą rodziną (żona i synowie),
2.      spłacić zobowiązania,
3.      pisać,
4.      zerwać z nałogiem palenia.
Nie będę dopisywał do powyższej listy codziennej higieny ciała i umysły czy też utrzymania pracy, ponieważ to jest punkt wyjścia, żeby realizować jakąkolwiek listę spraw ważnych.
Od razu muszę wyjaśnić, a dobrzy znajomi wiedzą o tym doskonale, że jestem mistrzem niesystematyczności, a chaos w głosie i życiu to moja codzienna strawa.
Wytłumaczę się może tym, że życie na emigracji to trochę, nie trochę – to zupełnie inna bajka, niż na swój sposób ustalone i zakute w znienawidzone ramy życie w kraju rodzinnym, gdzie nawet wrogowie są swoi, przewidywalni i jasno zdefiniowani. Tutaj trzeba uczyć się wszystkiego od nowa, o języka (nawet ojczystego) począwszy, a na rozpoznawaniu wrogów skończywszy.
Muszę się jednak pochwalić, że konsekwentnie wypełniam swoje postanowienie życia w osamotnieniu. Nie odzywam się do przyjaciół znajomych. Niektórym nawet nie odpowiedziałem na życzenia świąteczne i wiem, że to dużo gorzej niż niegrzecznie, ale tak musi być. Żona mi ciągle powtarza, że zdziwaczeję tutaj do końca. Może ma rację. Skoro jednak pisane mi jest zdziwaczenie, to niechaj zdziwaczeję, ale na sposób, jaki sam sobie wybiorę. Ci, co mnie znają, rozumieją to, a przynajmniej ma taką nadzieję, że rozumieją, bo w innym wypadku, gdy zachce mi się kiedyś tam wrócić, to naprawdę nie będę miał do kogo.
Tak więc poza najbliższą rodziną, jak wspomniałem – żoną i synami, nie utrzymuję stałego kontaktu z nikim. Owszem, odzywam się czasami na FB, składam życzenia, jeśli wystukuje mi to komputer, dzwonię do rodziców czy wysyłam wiadomości rodzeństwu, gdy są ważne daty, jak choćby urodziny czy imieniny danej osoby.
Nic więcej!
Jasne, że spotykam się ze współlokatorami, spotykam znajomych na ulicy czy w pracy i rozmawiam z nimi, bo trudno w kilkusettysięcznym mieście Robin Hooda nie spotkać kogoś, kogo się właśnie poznało i przejść, jakby się go nie znało. Wędruję czasami z Młodym (będę pisał Młody wielką literą, gdyż taki przydomek nadałem człowiekowi) po mieście, jak wiecie, chodzimy zawsze zamaszyście – Młody toruje mi chodnik, a ja za nim pomykam sobie spokojnie, np. z energy drinkiem, nie martwiąc się wcale o to, że ktoś mnie tam potrąci i zachłysnę się płynem, wszyscy bowiem spierniczają nawet na ulicę, nie bacząc na jadące auta, gdy młody kroczy im naprzeciw. Musielibyście to zobaczyć na własne oczy, żeby to zrozumieć.
Ostatnio szliśmy po chodniku częściowo zajętym przez zaparkowane auta. Młody tak walnął w jedno z nich, że to cud, że alarm się nie włączył (może auto było bez alarmu), cieszyłem się też, że nie zajechał lusterka, bo oberwałby je z kretesem. Poprosiłem Młodego, aby przesunął się i szliśmy obok siebie, ja od strony aut, coraz to odbijając Młodego w kierunku muru odgradzającego posesje mieszkaniowe od chodnika i ulicy.
Odzywam się też do ludzi w pracy, ale tylko wtedy, gdy jest to konieczne i inni zdają się odzywać do mnie właśnie tylko wtedy.
Wierzcie mi jednak, gdybym miał możliwość albo propozycję zaszyć się prawdziwej głuszy, powiedzmy na rok, bez żadnego bezpośredniego kontaktu z ludźmi (tylko najbliższa rodzina mogłaby mnie tam co jakiś czas odwiedzać) i miałbym tylko w jedną stronę kontakt (czyli nadawanie bez możliwości konwersacji) internetowy ze światem, to WCHODZĘ w to od zaraz! Już jestem spakowany!
To mógłby być niezły materiał na jakieś tam reality show pod tytułem rok w samotni albo dziczy, albo mocniej – rok na zadupiu, albo krócej – rok w dupie…
Nieważne, jak ktoś tam by to nazwał, powtórzę – WCHODZĘ w to w trybie natychmiastowym!
Wracając do TUTAJ, ciągle tutaj myślę o poukładaniu swojego pisania. O tym jednak będzie wcale niemało w przyszłości, jeśli takowa będzie mi dana.
Teraz natomiast o tym, jak tutaj człowiek potrafi sam siebie zadziwić swoją malizną duchową. Nie wiem, jak inni, ale ja swoją jestem wręcz zachwycony!
W minioną środę dowiedziałem się w pracy, że w czwartek mam OFFA (spolszczona pisownia fonetyczna angielskiego słowa OFF). Nie było mnie na liście pracujących we czwartek. Musicie wiedzieć, że tutaj wszyscy, w każdej pracy, oczekują czy znajdą się na liście do pracy na następny dzień albo czy otrzymają sms-a z taką wiadomością. W mojej pracy, kiedy wreszcie lista pod koniec zmiany pojawia się w kantynie, wszyscy ją oblegają i w skupieniu studiują jak Biblię. Jedni odchodzą uśmiechnięci, żartują, zagadują znajomych i również tak samo jak oni uśmiechniętych. Dla zewnętrznego obserwatora to ci, którzy znaleźli na liście swoje imię i nazwisko. Pozostali to pechowcy, którzy nie potrafili namierzyć na liście siebie. Ci, ze spuszczoną głową, przemykają szybko do drzwi, aby nie odpowiadać na ewentualne pytania czy jutro pracują.
Przyznam, że ja nie przemykam ze spuszczoną głową do drzwi, ponieważ nikt mnie nie pyta czy pracuję następnego dnia. W ogóle, jak wspomniałem, tylko nieliczni odzywają się do mnie w pracy, co jest z pewnością pokłosiem tego, że i ja w pracy odzywam się tylko wtedy, kiedy jest to konieczne.
Poczułem jednak coś w rodzaju zazdrości, kiedy znajomy oznajmił mi, że jest na liście i jeszcze dostał wiadomość potwierdzającą, że następnego dnia pracuje.
Mnie na liście nie było i żadnego sms-a nie otrzymałem. Wracałem więc do domu wolniejszym niż zazwyczaj krokiem, lekko spuszczoną głową i nawet przygarbiony. Myślałem, inni to mają fart, nie to co ja…, wiecie, aż do bólu podłości, do samego denka człowieczej malizny. Po drodze wysłałem nawet sms-a z pytaniem czy na pewno następnego dnia mam OFFA i otrzymałem wiadomość potwierdzającą, co wcale mnie nie uskrzydliło.
Kiedy tak się katowałem po drodze do domu, nagle mnie olśniło. Pomyślałem – ty pieprzony gnojku, żałosny dupku i egoisto, po trzech przepracowanych w tym tygodniu dniach użalasz się nad sobą, że jutro nie pracujesz? Pomyślałeś o znajomych, którzy w tym tygodniu nie przepracowali jeszcze żadnego dnia?
Wierzcie mi, poczułem się jak skończony dureń. Od razu wyprostowałem się, a w nogach poczułem turbodoładowanie. Od razu też zacząłem układać sobie plan zajęć na ten wolny dzień.
W czwartek otrzymałem wiadomość, że w piątek zapalam do pracy. Natomiast w piątek przed zakończeniem pracy odbyło się spotkanie z wierchuszką zakładu. Spotkali się z nami dyrektor generalny i właściciel zakładu. Były podziękowania, że w okresie świątecznym spisaliśmy się na medal i zrealizowano wszystkie plany. Takie tam słodzenie, ale fajnie było usłyszeć, że właściciel zakładu jest zadowolony i tak dalej.
Następnie dyrektor zaczął mówić o tym, że w okresie świątecznym w zakładzie pracowało około dwustu osób. Każdy to zauważył. Po świętach przyszedł czas na decyzję, kto w zakładzie zostanie. Wspomniał, że analizowano wszystkich pod względem ich pracy, zachowania itd. z tych około dwustu wybrano około stu, którzy zostaną.
Ci, którzy zostali, to jesteście wy! Zakończył dyrektor.
Przyznam, że zrobiło mi się ciepło. Po chwili poczułem, jakbym się czerwienił, bo przypomniałem sobie siebie sprzed dwóch dni, kiedy to wracałem do domu i zazdrościłem tym, co mieli pracować następnego dnia. Przypomniałem sobie, jak się wtedy nad sobą użalałem. Poczułem się naprawdę głupio. Postanowiłem, że następnym razem trochę intensywniej pomyślę, zanim dam się ponieść emocjom.
Wszyscy w zakładzie wiedzieli, że będzie odstrzał. Od dłuższego czasu wszyscy rozprawiali o zwolnieniach. Wszyscy wiedzieli, że w okresie świątecznym zatrudnia się specjalnie masę ludzi, żeby mieć materiał do segregacji. Wiem, że to strasznie brzmi, ale nie ma co szukać tutaj jakichś tam słodkich i poprawnych politycznie słówek, bo jest to pieprzona dżungla, nie obrażając praw panujących w prawdziwej dżungli. Wszyscy wiedzieli, że odstrzał nastąpi i wszyscy wierzyli, że odstrzelą każdego, tylko nie mnie! Połowa się pomyliła. Ja miałem więcej szczęścia i nie pomyliłem się. Skromnie tylko dodam, że nie oszczędzałem się przez czas próby.
Dodam też, że to nic przyjemnego przez miesiąc czy dłużej oczekiwać na potwierdzenie – ZOSTAJĘ czy WYPADAM! Kto tego nie przeżył, raczej trudno będzie mu to zrozumieć!

No i powoli, opłotkami, docieram do sedna tego, co chciałem napisać. Kiedy człowiek walczy o utrzymanie się na powierzchni, codziennie stopniowo przełamuje bariery językowe i obyczajowe w obcym kraju, stara się przy tym nie dać unieść nurtowi emigracyjnej bylejakości, tylko za wszelką cenę zachować wartości, którym hołduje, to na takie zobowiązania, jak kolejny terminowy wpis na blogu często nie starcza czasu czy najzwyczajniej nie starcza na to sił.
Przyznam się, że czasami piszę odręcznie jakieś bzdurne teksty, jak ten o tysiącu i jednej krzyżówce, który dla przykładu opublikuję w poniedziałek albo we wtorek. Już jednak wiem, już dojrzałem do tego, że kiedy w pisaniu nie ma krwi piszącego, to nie warto pisać!
Powoli kończy się niedziela. Warto więc podsunąć Wam jakiś tekst poetycki o charakterze religijnym, żeby było o czym pomyśleć w nadchodzącym tygodniu. Zanim jednak to zrobię, to jeden przykład na to, że życia na emigracji uczyć się codziennie trzeba, zwłaszcza gdy trafia się do kulturowej wieży Babel.
W wolny czwartek postanowiłem zrobić trochę porządków na podwórku. Znalazłem małą konewkę czy jak to tam zwał. Po sąsiedzku mieszkają Cyganie z dzieciakami. Pomyślałem, że dzieciaki niechcący przerzuciły zabawkę przez płot i zapomniały o niej. Nie wiedząc co z tym zrobić, ostawiłem znalezisko na bok, żeby później zdecydować o jego losie.
Wieczorem sąsiedzi z góry poinformowali mnie ze śmiechem, że przedmiot, który tak starannie odstawiłem na bok, to żadna zabawka, tylko naczynie do ablucji. Moim muzułmańskim poprzednikom (nie wiem – jej czy jemu) ze względów religijnych nie po drodze było z papierem toaletowym i to naczynko służyło im do…
Niech każdy w swojej wyobraźni dopisze zakończenie.
A teraz trochę poezji na krótką chwilę zanurzenia się w czymś więcej niż ziemska rzeczywistość. Że też ten tekst Żychiewicza umknął mojej uwadze i nie pojawił się na moim blogu przed świętami BN 2016! Sam sobie się dziwię. Cieszę się jednak, że mogę Wam go polecić teraz! A zatem zapraszam do lektury Bożego Narodzenia T. Żychiewicza:

Boże bardzo wielki, uwierzeniu trudny,
dziecko małe w grocie czekające
jednak nie na próżno –
Ty wiesz. Ty jeden wiesz, jak bardzo jesteśmy ubodzy.
W tę noc narodzenia nie mamy dodania nic, co i tak
Twoje by nie było:
od początku czasów aż po kraniec.
Myśli szukające prawdy, myśli niespokojne uparte.
Pracę, by ziemię uczynić poddaną, a domy ludziom sposobne.
Gesty dobre, często sobie na przekór, złe słowa powstrzymywane, nie powiedziane słowa nierozważne.
Uczynki małe, uczynki dobre.
Kwiat na stole. Zaufanie wskrzeszone. Pamięć trudną, zapomnienie trudne. Trzeźwość przeczącą kłamstwem błyszczącym.
Odwagę powiedzenia „tak”, odwagę powiedzenia „nie”.
Rzeczy piękne przez ludzi tworzone.
Wytrwałość na dziś; a jutro znów na jutro.
Wyrzeczenia niemodne i tym bardziej odważne.
Cierpliwość bardzo szarą, męczącą jak choroba.
Uwagę rzeczom zwykłym, rzeczom ważnym.
Uśmiech nad cudem śniegowego płatka.
Odejście niewygodne. Wiarę kruchą. Powroty nigdy nie na zawsze.
Radości nigdy nie trwałe.
Cierpienia tylko dlatego niebanalne, że czyjeś własne.
Niepokoje nienazwane.
Okruchy dobra, gdy przestajemy być na serio sobą skłopotani – w piachu dni pogubione, a wszystko to splątane.
Może to śmieszne – jak bańki choinkowe,
jak skarby magów z dalekich dróg;
bo i na cóż blaszki złota, śmietki mirry – Tobie?
Może to wielkie – jak mądrość pokłonu pasterzy.
Nie wiemy.
Ty wiesz.

Pokój ludziom, Boże wielki bardzo,
w grocie czuwający,
dziecko małe, chwała Tobie na ziemi,
chwała Tobie ponad wszechświatem.
Na świat, na nas wszystkich rękę połóż, pokój ludziom.
A przedtem jeszcze, który przyszedłeś szukać, co było zginęło – abyśmy usłyszeli duszę.


Bywajcie zdrowi!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...