Na wstępie
wspomnę może, że z napisaniem posta jest jak z pisaniem listu miłosnego do
żony, z którą jestem już (!!!) lat. Niech nikt, kto nie uważa się za
wścibskiego, nie dopytuje o wiek naszego związku, ponieważ zdziwi się, jak
młodzi jesteśmy i jak dojrzały związek nasz jest.
W każdym razie
do napisania posta trzeba się równie dobrze przyłożyć, jak do napisania
takiegoż listu. Dlatego przyznam, że listów miłosnych do żony nie piszę, gdyż
nie mam czasu na przyłożenie się do tego typu twórczości, a teksty moich postów
w wielu przypadkach to typowe gnioty. Tak to jednak jest, gdy człowiek uważa,
że powinien coś tam napisać. To jak z tym śpiewaniem, które rzekomo każdy może
uprawiać lepiej lub gorzej… Ale czy każdy musi?
W poprzednim
wpisie dość jasno się wyraziłem, że koniec pisania pod jakiekolwiek dyktando.
Ma być przede wszystkim CHCĘ, a nie jakieś tam POWINIENEM czy TAK TRZEBA…
Dzisiaj CHCĘ,
żebyście choć pobieżnie, tak jakby w nawiasie czy na marginesie albo jeszcze
inaczej poznali Ciacha. Na razie poznanie na tak mało wystarczy, gdyż Ciacho
będzie jednym z bohaterów mojej opowieści, zatem zdążycie poznać go całkiem
dobrze i zapewne zdążycie też Ciachem się znudzić.
Oczywiście z
Ciachem pracuję.
Ciacho od
kilku dni męczy mnie okrutnie swoim gadaniem. Ponieważ Ciacho jest wcale nie
delikatnie po sześćdziesiątce, zatem ja naprawdę delikatnie daję mu do
zrozumienia, że jego wywody mnie nie interesują. A to odsunę się na krok albo
dwa. Wtedy Ciacho krok albo dwa się przysuwa, żeby dokończyć jakąś tam myśl. A
to przerwę niegrzecznie mówiącemu i wspomnę, że powinniśmy skupić się na pracy.
Ciacho milknie na chwilę, a po niej wraca do przerwanego wątku. I tak dalej, aż
moja delikatność wyczerpuje się nieco i nieco ostrzej dopominam się, żeby
Ciacho dał mi odpocząć od gadania swojego. To pomaga na nieco dłużej niż
delikatne obchodzenie się z Ciachem.
Kilka dni temu
Ciacho snuł wywód na temat mojego dochodzenia do pracy (będę o tym z pewnością
jeszcze bardziej wyczerpująco pisał). Ciacho doszedł w swoim wywodzie do
wniosku, że takie dochodzenie do pracy, jakie ja sobie wymyśliłem, może
doprowadzić do tego, że nadwyrężę sobie ścięgna i będę miał przesrane.
Ciacho jest po
sześćdziesiątce i wspominał już nieraz, że uprawiał jakieś tam dyscypliny
sportu, ale mówi to cały czas tak, jakby uprawiał wszystkie dyscypliny sportu i
na wszystkich dyscyplinach sportu się znał, a do tego znał się na anatomii
człowieka jak profesjonalny anatom.
W swojej mądrości
i życiowym doświadczeniu Ciacho doszedł do wniosku, że dojeżdżanie do pracy
rowerem jest o niebo lepsze niż do pracy dochodzenie, a zwłaszcza moje
odchodzenie. Wykładał to tak, ponieważ Ciacho wcale delikatny nie jest, że
słuchacz mógł to zrozumieć jednoznacznie. Dlatego zrozumiałem to tak: Jestem
głupszy od Ciacha, ponieważ codziennie postanowiłem zapalać do pracy z buta, a Ciacho
jest ode mnie o milowy krok mądrzejszy, ponieważ do tej samej pracy ciśnie (nie
zapala) na swoim wiekowym wynalazku o wdzięcznym mianie rower.
W czwartek
rano Ciacho na przywitanie oznajmił mi z miną bardzo poważną, że właśnie
wywinął się grabarzowi spod łopaty. Następnie przeszedł Ciacho do opowieści,
jak to jechał sobie na swoim rowerku główną drogą, a z podporządkowanej
wyjechał samochód i przyfasolił w tył jego pojazdu pedałowego.
‑ Jechałem po
asfalcie na plecach, aż miło! – zapalał się w swojej opowieści Ciacho. –
Dobrze, że pamiętałem, aby podkurczyć głowę w kierunku piersi, bo bym zdarł
sobie skórę do czachy, jak nic, a może i czachę bym połamał sobie na kawałki.
Każdy przyzna,
że Ciacho opowiadał o całkiem poważnej, jeśli nie cholernie poważnej sprawie
znad przepaści. Ale mnie przypomniał się niedawny wywód Ciacha o wyższości jego
dojeżdżania nad moim dochodzenia do pracy i tak zachciało mi się śmiać, że
ledwo się opanowałem.
Na poczekaniu
też wymyśliłem jakiś tam tekścik o tym, jak to super się skończyło, że nic
Ciachowi się nie stało i w ogóle, że Ciacho miał dużo szczęścia. Wyszło z tego,
że Ciacho jest szczęściarzem i już! Byłem zadowolony ze swoich Ciacha
pocieszeń.
Później
zapytałem czy wezwano policję. Stwierdził, że nie wzywali policji, ponieważ on
nie chciał robić koło pióra jakiemuś tam młodemu Anglikowi.
Powiedział to
tak, jakby oczekiwał ode mnie pochwały, że jaki to Ciacho jest wspaniałomyślny
i równy gość. Ja jednak milczałem. Zatem Ciacho opowiedział mi, jak zapakowali
połamany rower do auta, jak Anglik podwiózł Ciacha do pracy i obiecał, że
naprawi rower w serwisie, a następnie dostarczy go Ciachowi przed zakończeniem
pracy, żeby Ciacho miał czym pedałować po robocie do domu, a nie, jak ja, po
pracy zapalać do domu z buta.
Po pierwszej
przerwie Ciacho poinformował mnie, że boli go biodro i że wyskoczył mu w tej okolicy
ciała jego jakiś tam guz. Złapał mnie przy tym za rękę i przyłożył do miejsca,
gdzie guz miał się znajdować. Zapytał przy tym szybko dwa, a może i trzy razy
czy wyczułem guza.
Wyrwałem rękę.
Rozejrzałem się czy nikt nas nie obserwuje. Żadnego guza nie wyczułem, ale
skłamałem, że wyczułem guza jak najbardziej i że guz ten jest wielki jak balon,
choć wielkości balonu ani jego rodzaju nie określiłem. No i znów powtórzyłem
gadkę o jego niebywałym szczęściu, że wszystko skończyło się cool, a taki guz,
nawet i duży, to pikuś przy tym, co mogłoby się stać, gdyby zapomniał
podkurczyć głowę w kierunku klatki piersiowej i przejechał się na niej po
twardym nottinghamskim asfalciku. Jeszcze raz zapewniłem też, że Ciacho to
urodzony szczęściarz.
Anglik okazał
się słowny i przed zakończeniem pracy Ciacha dostarczył mu jego rowerek. Ciacho
był uszczęśliwiony, że ma nowe tylne koło w swoim bicyklu.
‑ Ile
skasowałeś Angola? – zapytał bez ceregieli Cwaniak, psując tym samym humor
Ciachowi i niwecząc jego radość z nowego koła.
‑ To nie w
moim stylu – odpowiedział po chwili Ciacho, zamilkłe i udał, że skupia się na
pracy, ale łypał na nas swoimi oczkami.
Ta chwila
zastanowienia Ciacha przed odpowiedzią dała wszystkim słyszącym dużo do
myślenia. Ciacho bowiem słynie z tego, że jest większym sknerą i
materialistą niż Centuś i Pensuś (jeszcze o nich usłyszycie) razem wzięci.
Wszyscy wiedzą, że Ciacho cierpi okrutnie, kiedy przerwy w pracy przedłużają
się chociażby o kilka minut, gdyż są to minuty niepłatne. Słynie też z tego, że
zawsze jest pierwszy w kolejce, żeby odbić swoją kartę pracowniczą.
Ciacho zamilkł
na dobre, ale ja postanowiłem to wykorzystać i zrewanżować się za niedawny
wywód na temat jego wyższości dojeżdżania nad moim dochodzeniem do pracy.
Przybliżyłem się na tyle, żeby tylko Ciacho to słyszał i powiedziałem:
‑ Wiesz,
myślę, że moje dochodzenie do pracy pieszo jest nieco bezpieczniejsze niż twoje
dojeżdżanie rowerem, nie sądzisz? Przemyśl tę sprawę. – i, nie czekając na
żadną odpowiedź, ponieważ nie interesowała mnie nawet najbardziej interesująca
z odpowiedzi, odsunąłem się na bezpieczną odległość.
Pewnie każdy
czeka na jakąś pointę tego pisania. Może tak: Niech każdy dociera do pracy, na randkę, do łazienki i gdzie tylko
potrzeba tak, jak uważa za stosowne, w najlepszy dla siebie sposób i niech nikt
tego nie komentuje, zwłaszcza z nutą złośliwego potępienia czy chęci wykazania,
że można robić to lepiej albo mądrzej.
!!! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz