Sami odpowiedzcie na
powyższe pytanie, tylko najpierw spróbujcie przeczytać to, co napiszę.
Nie przyjechałem tu po
to, żeby szczęścia szukać, gdyż swoje szczęście prawdziwe musiałem zostawić w
kraju, a tutaj przyjechałem, żeby doświadczać prawdziwie niemożliwego,
doświadczać właśnie tego, co znałem z opowieści, ale to było niczym w zderzeniu
z realnym tu życiem.
Codziennie mam to
nieszczęście w szczęśliwym moim życiu spotkać prawdziwych rodaków z krwią
słowiańską w żyłach. Wtedy tak bardzo, ale to bardzo, naprawdę czuję się
Lachem, że tylko lachę położyć na to, czego doświadczam.
A wierzcie mi,
zaprawdę, doświadczam ognia i wody, doświadczam upału i mrozu, co w żyłach krew
może ścinać, radości i smutku doświadczam, wszystkiego doświadczam pospołu, co
tylko mogą pomieścić przestrzenie nieodgadnione wyobraźni człowieka od nadiru
po zenit.
I warto jeszcze
zaznaczyć, że nie chce mi się myśleć, ale myśleć muszę, o moich doświadczeniach
rodem z emigracji.
Idę sobie dni temu
kilka żwawym krokiem do pracy. W uszach mi brzmi muzyka, co jest przerywnikiem
między jedną a drugą porcją słówek albo zwrotów w języku obcym, gdy nagle tuż
przy mnie zatrzymuje się człowiek, który zrównał się ze mną, jadąc na swoim
rowerze. Nie, nie, to nie był Ciacho na swoim rowerku, co nowe tylne koło
posiada od dni kilku. To mój kolejny znajomy, z innej półki niż Ciacho.
Zsiada ten mój znajomy
ze swojego roweru. Zsiada, na zeskoczenie brakuje mu bowiem sił. Sapie przy tym
okrutnie i mówi zasapany, że końcówkę drogi do pracy przejdzie ze mną pieszo.
Tak postanowił, gdy poczuł, że nie ma już całkiem sił naciskać pedałów w
rowerze i ujrzał moją postać. Od razu też zaczął się dzielić ze mną tym, że ma
dosyć serdecznie dojeżdżania do pracy rowerem, że to takie męczące i w ogóle
nie dla niego.
Trzeba wszystkim
powiedzieć, że dojeżdżał ów człowiek do pracy tej od dni czterech. Od czterech
dni bowiem pracuje dokładnie tam, gdzie ja. A dojeżdża rowerem z prawdziwej
konieczności, ponieważ jego kolega, który tam również pracuje, jest właśnie na
urlopie i za dni dwa lub trzy wraca. Wtedy, już jest umówiony, będzie z kolegą
dojeżdżał, a kolega do pracy dojeżdża swoim autem.
Pytam zmęczonego:
Chłopie, jesteś młodszy ode mnie i nie masz siły dojeżdżać na rowerze kilku
kilometrów do pracy? Następnie dodaję: Sapiesz! Narzekasz! Stękasz! Trzeba
trochę się ruszać!
Na moje wywody znajomy
ma odpowiedź, że to nie dla niego, jemu po prostu się nie chce. Pieprzy to całe
chodzenie czy dojeżdżanie rowerem do pracy. On chce dojeżdżać do pracy z kolegą
kolegi autem, a nie wysilać się darmo dla jakiegoś pierdlenia o sportowych czy
innych tego typu pierdołach, od których tylko okrutnie uszy mu więdną, nic więcej.
Nie chce mu się i już.
No, jeszcze szkoda mu czasu na takie dochodzenie czy dojeżdżanie rowerem.
Przecież można w tym czasie pospać sobie dłużej, dłużej posiedzieć w domu,
spokojnie wypić kawę, a nawet można dłużej z rana pooglądać coś ciekawego w tivi,
oczywiście polskiej, i coś tam jeszcze zrobić, co nie wymaga wysiłku, jak
choćby chodzenie do pracy czy do niej pedałowanie.
Zgoda, myślę sobie, to
twój durny wybór. Ja powiedziałem swoje i nie mam innego wyjścia, jak tylko twoje
myślenie zaakceptować w imię bliźniego miłości mojej skromnej chrześcijańską
zwanej. Nie będę przecież ci zbawiał na siłę ciała twojego jakimiś mądrościami
o sporcie albo zdrowiu. A skoro chcesz przejść ze mną ten kawałek drogi, to
sobie idźmy razem, mówiąc o dupie maryni. Chcę tylko samemu sobie jasno i
twardo zaznaczyć, że nie prosiłem się wcale o żadne towarzystwo. Ja chciałem w
samotności posłuchać sobie muzyki, pouczyć się słówek i zwrotów albo pomyśleć o
kimś lub o czymś po drodze.
Nic mi nie pozostało,
jak mp3 wyłączyć i kroczyć ramię w ramię ze swoim nowym znajomym!
Ci, co mnie w pracy
znają nieco dłużej niż tydzień, wiedzą, że chodzę sam i pogodzili się z tym.
Kilku już próbowało dołączyć się w tym do mnie, ale ja wyjaśniłem, że chodzę
sam i koniec, że nie chce mi się po drodze gadać ze znajomymi, z którymi i tak
przebywam przez tyle godzin w pracy.
Nowy znajomy o tym
jeszcze widocznie nie wiedział. Obiecałem sobie, że dowie się niebawem.
Na wszystko przyjdzie
czas!
Idę zatem z nowym moim
znajomym tę resztkę drogi do pracy i przypominam sobie słowa Chrystusa, mojego
Mistrza, że gdyby ktoś was tam zmuszał, żeby z nim iść sto metrów, to pójdźcie
z nim dwieście albo nawet trzysta… I ja tak sobie myślę, pójdę tę resztkę drogi
do pracy z moim nowym znajomym, a kiedyś tam mu opowiem, że sam chodzę do
pracy.
Ten sam nowy znajomy
dzień wcześniej podczas przerwy w pracy przepytywał mnie strasznie, jak
nauczyciel ucznia: kiedy tu przyjechałem, od kiedy tu pracuję czy jestem sam, czy
z rodziną, na jak długo ściągnąłem czy mam zamiar tu zostać…
Odpowiadałem
cierpliwie: przyjechałem niedawno, pracuję tu od niedawna, rodzinę mam w kraju
ojczystym, nie wiem, na ile ściągnąłem i czy mam zamiar zostawać…
Wychodzi z naszego
gadania, że znajomy jest tutaj już z górką dziewięć lat, jest tutaj z całą
rodziną, dzieciaki w domu po polsku gadać już z nim nie chcą, po angielsku
śmigają jak prawdziwi Angole, a on to w sumie żałuje, że do tej pracy się
dostał, bo gdyby znał dobrze język, to znalazłby taką pracę, że szczęka by mi z
zawiasów spadła i hukła o ziemię, jak abecadło w wierszyku naszego znanego
Julka.
Zapytałem więc
grzecznie podczas tej konwersacji, dlaczego się języka obcego nie zdołał
nauczyć.
‑ A jakoś okazji i
czasu do tej pory nie było! – słyszę w odpowiedzi i czuję, jak szczęka mi
opada, a później o ziemię huka i rozsypuje się na kawałki po wszystkich kątach
kantyny, gdziem rozmowę swoją z nowopoznanym prowadził.
Dziewięć lat za
granicą, dzieciaki zapalają po angielsku w domu, szkoły angielskie kończą, a
mój nowy znajomy ni czasu, ni okazji do tej pory nie miał, żeby w języku obcym nauczonym
być.
Toć to straszne, jak
tylko życie potrafi być straszne! Krzyczę w duchu i wołam o zrozumienie do
Nieba, a wołam jeszcze głośniej niż krzyczę w duchu swoim!
Po chwili jednak
olśnienia doznaję i już wiem, toż to prawdziwy Lach, z prawdziwie polską krwią
w żyłach. Z prawdziwie polskiej kości człowiek ze mną gada. Z prawdziwie
polskiej gliny ulepiony bliźni. To mój rodak rodzony!
Dlaczegom tego nie
wyczuł!? Wyrzucam sobie też w duchu.
Nie płaczcie nade mną.
Płaczcie nad sobą i nad dziećmi swoimi. Rzekł kiedyś Człowiek do płaczących
niewiast.
Zapłacz nad sobą,
myślę, boś taki ślepy i głuchy!
I karcę się strasznie za
ślepotę swoją, i chętnie bym siebie walnął w czerep za swoją głuchotę! No i płaczę
nad sobą, żem taki ślepy i głuchy!
Na szczęście przerwy w
pracy są na tyle krótkie, że nie trzeba przerywać brutalnie rozmów
niechcianych. Są też na tyle długie, żeby się zdążyć przekonać, jak mało wiemy
o świecie, o sobie i swoich bliźnich.
Zapadła mi ta rozmowa z
nowym znajomym w pamięci i powróciła raptem, gdym kroczył z nim ramię w ramię,
gdyśmy pielgrzymkę króciutką wspólnie odbywali do miejsca zatrudnienia.
Dzisiaj już wie ten
znajomy, że do pracy i z pracy wędruję tylko ze sobą, ze swoimi myślami i tym,
o czym myśleć nie chcę.
Zresztą, nowy znajomy
dojeżdża już do pracy ze wspomnianym kolegą. Przyznam naprawdę szczerze, że
cieszę się z tego niezmiernie.
Wyznam też szczerze
prawdę, mam tutaj chwile słabości i kiedy mnie pytają: Where are you from?, tak trudno mi się przyznać, że I’m from Poland!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz