1 lutego 2017

Straszne czy piękne!?

Sami odpowiedzcie na powyższe pytanie, tylko najpierw spróbujcie przeczytać to, co napiszę.
Nie przyjechałem tu po to, żeby szczęścia szukać, gdyż swoje szczęście prawdziwe musiałem zostawić w kraju, a tutaj przyjechałem, żeby doświadczać prawdziwie niemożliwego, doświadczać właśnie tego, co znałem z opowieści, ale to było niczym w zderzeniu z realnym tu życiem.
Codziennie mam to nieszczęście w szczęśliwym moim życiu spotkać prawdziwych rodaków z krwią słowiańską w żyłach. Wtedy tak bardzo, ale to bardzo, naprawdę czuję się Lachem, że tylko lachę położyć na to, czego doświadczam.
A wierzcie mi, zaprawdę, doświadczam ognia i wody, doświadczam upału i mrozu, co w żyłach krew może ścinać, radości i smutku doświadczam, wszystkiego doświadczam pospołu, co tylko mogą pomieścić przestrzenie nieodgadnione wyobraźni człowieka od nadiru po zenit.
I warto jeszcze zaznaczyć, że nie chce mi się myśleć, ale myśleć muszę, o moich doświadczeniach rodem z emigracji.
Idę sobie dni temu kilka żwawym krokiem do pracy. W uszach mi brzmi muzyka, co jest przerywnikiem między jedną a drugą porcją słówek albo zwrotów w języku obcym, gdy nagle tuż przy mnie zatrzymuje się człowiek, który zrównał się ze mną, jadąc na swoim rowerze. Nie, nie, to nie był Ciacho na swoim rowerku, co nowe tylne koło posiada od dni kilku. To mój kolejny znajomy, z innej półki niż Ciacho.
Zsiada ten mój znajomy ze swojego roweru. Zsiada, na zeskoczenie brakuje mu bowiem sił. Sapie przy tym okrutnie i mówi zasapany, że końcówkę drogi do pracy przejdzie ze mną pieszo. Tak postanowił, gdy poczuł, że nie ma już całkiem sił naciskać pedałów w rowerze i ujrzał moją postać. Od razu też zaczął się dzielić ze mną tym, że ma dosyć serdecznie dojeżdżania do pracy rowerem, że to takie męczące i w ogóle nie dla niego.
Trzeba wszystkim powiedzieć, że dojeżdżał ów człowiek do pracy tej od dni czterech. Od czterech dni bowiem pracuje dokładnie tam, gdzie ja. A dojeżdża rowerem z prawdziwej konieczności, ponieważ jego kolega, który tam również pracuje, jest właśnie na urlopie i za dni dwa lub trzy wraca. Wtedy, już jest umówiony, będzie z kolegą dojeżdżał, a kolega do pracy dojeżdża swoim autem.
Pytam zmęczonego: Chłopie, jesteś młodszy ode mnie i nie masz siły dojeżdżać na rowerze kilku kilometrów do pracy? Następnie dodaję: Sapiesz! Narzekasz! Stękasz! Trzeba trochę się ruszać!
Na moje wywody znajomy ma odpowiedź, że to nie dla niego, jemu po prostu się nie chce. Pieprzy to całe chodzenie czy dojeżdżanie rowerem do pracy. On chce dojeżdżać do pracy z kolegą kolegi autem, a nie wysilać się darmo dla jakiegoś pierdlenia o sportowych czy innych tego typu pierdołach, od których tylko okrutnie uszy mu więdną, nic więcej.
Nie chce mu się i już. No, jeszcze szkoda mu czasu na takie dochodzenie czy dojeżdżanie rowerem. Przecież można w tym czasie pospać sobie dłużej, dłużej posiedzieć w domu, spokojnie wypić kawę, a nawet można dłużej z rana pooglądać coś ciekawego w tivi, oczywiście polskiej, i coś tam jeszcze zrobić, co nie wymaga wysiłku, jak choćby chodzenie do pracy czy do niej pedałowanie.
Zgoda, myślę sobie, to twój durny wybór. Ja powiedziałem swoje i nie mam innego wyjścia, jak tylko twoje myślenie zaakceptować w imię bliźniego miłości mojej skromnej chrześcijańską zwanej. Nie będę przecież ci zbawiał na siłę ciała twojego jakimiś mądrościami o sporcie albo zdrowiu. A skoro chcesz przejść ze mną ten kawałek drogi, to sobie idźmy razem, mówiąc o dupie maryni. Chcę tylko samemu sobie jasno i twardo zaznaczyć, że nie prosiłem się wcale o żadne towarzystwo. Ja chciałem w samotności posłuchać sobie muzyki, pouczyć się słówek i zwrotów albo pomyśleć o kimś lub o czymś po drodze.
Nic mi nie pozostało, jak mp3 wyłączyć i kroczyć ramię w ramię ze swoim nowym znajomym!
Ci, co mnie w pracy znają nieco dłużej niż tydzień, wiedzą, że chodzę sam i pogodzili się z tym. Kilku już próbowało dołączyć się w tym do mnie, ale ja wyjaśniłem, że chodzę sam i koniec, że nie chce mi się po drodze gadać ze znajomymi, z którymi i tak przebywam przez tyle godzin w pracy.
Nowy znajomy o tym jeszcze widocznie nie wiedział. Obiecałem sobie, że dowie się niebawem.
Na wszystko przyjdzie czas!
Idę zatem z nowym moim znajomym tę resztkę drogi do pracy i przypominam sobie słowa Chrystusa, mojego Mistrza, że gdyby ktoś was tam zmuszał, żeby z nim iść sto metrów, to pójdźcie z nim dwieście albo nawet trzysta… I ja tak sobie myślę, pójdę tę resztkę drogi do pracy z moim nowym znajomym, a kiedyś tam mu opowiem, że sam chodzę do pracy.
Ten sam nowy znajomy dzień wcześniej podczas przerwy w pracy przepytywał mnie strasznie, jak nauczyciel ucznia: kiedy tu przyjechałem, od kiedy tu pracuję czy jestem sam, czy z rodziną, na jak długo ściągnąłem czy mam zamiar tu zostać…
Odpowiadałem cierpliwie: przyjechałem niedawno, pracuję tu od niedawna, rodzinę mam w kraju ojczystym, nie wiem, na ile ściągnąłem i czy mam zamiar zostawać…
Wychodzi z naszego gadania, że znajomy jest tutaj już z górką dziewięć lat, jest tutaj z całą rodziną, dzieciaki w domu po polsku gadać już z nim nie chcą, po angielsku śmigają jak prawdziwi Angole, a on to w sumie żałuje, że do tej pracy się dostał, bo gdyby znał dobrze język, to znalazłby taką pracę, że szczęka by mi z zawiasów spadła i hukła o ziemię, jak abecadło w wierszyku naszego znanego Julka.
Zapytałem więc grzecznie podczas tej konwersacji, dlaczego się języka obcego nie zdołał nauczyć.
‑ A jakoś okazji i czasu do tej pory nie było! – słyszę w odpowiedzi i czuję, jak szczęka mi opada, a później o ziemię huka i rozsypuje się na kawałki po wszystkich kątach kantyny, gdziem rozmowę swoją z nowopoznanym prowadził.
Dziewięć lat za granicą, dzieciaki zapalają po angielsku w domu, szkoły angielskie kończą, a mój nowy znajomy ni czasu, ni okazji do tej pory nie miał, żeby w języku obcym nauczonym być.
Toć to straszne, jak tylko życie potrafi być straszne! Krzyczę w duchu i wołam o zrozumienie do Nieba, a wołam jeszcze głośniej niż krzyczę w duchu swoim!
Po chwili jednak olśnienia doznaję i już wiem, toż to prawdziwy Lach, z prawdziwie polską krwią w żyłach. Z prawdziwie polskiej kości człowiek ze mną gada. Z prawdziwie polskiej gliny ulepiony bliźni. To mój rodak rodzony!
Dlaczegom tego nie wyczuł!? Wyrzucam sobie też w duchu.
Nie płaczcie nade mną. Płaczcie nad sobą i nad dziećmi swoimi. Rzekł kiedyś Człowiek do płaczących niewiast.
Zapłacz nad sobą, myślę, boś taki ślepy i głuchy!
I karcę się strasznie za ślepotę swoją, i chętnie bym siebie walnął w czerep za swoją głuchotę! No i płaczę nad sobą, żem taki ślepy i głuchy!
Na szczęście przerwy w pracy są na tyle krótkie, że nie trzeba przerywać brutalnie rozmów niechcianych. Są też na tyle długie, żeby się zdążyć przekonać, jak mało wiemy o świecie, o sobie i swoich bliźnich.
Zapadła mi ta rozmowa z nowym znajomym w pamięci i powróciła raptem, gdym kroczył z nim ramię w ramię, gdyśmy pielgrzymkę króciutką wspólnie odbywali do miejsca zatrudnienia.
Dzisiaj już wie ten znajomy, że do pracy i z pracy wędruję tylko ze sobą, ze swoimi myślami i tym, o czym myśleć nie chcę.
Zresztą, nowy znajomy dojeżdża już do pracy ze wspomnianym kolegą. Przyznam naprawdę szczerze, że cieszę się z tego niezmiernie.
Wyznam też szczerze prawdę, mam tutaj chwile słabości i kiedy mnie pytają: Where are you from?, tak trudno mi się przyznać, że I’m from Poland! 
(To przerobiony fragment tego, nad czym pracuję…)
Do kraju tego, gdzie... 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...