Dziwię się często, jak
Polacy na emigracji potrafią się zachowywać, jak podle potrafią postępować i do
jakich czynów są gotowi, aby osiągnąć zamierzony cel.
Nie
jestem lepszy!
Na emigracji – obce
miejsce, obcy ludzie, inna rzeczywistość… - po jakimś czasie człowiek zauważa,
że może tu bezkarnie robić rzeczy, o których wcześniej nawet nie myślał, a
jeśli już to z dezaprobatą albo odrazą. Po jakimś czasie pobytu na emigracji wydaje
się człowiekowi, że to, co robi, to tylko tutaj, w miejscu, które i tak za
jakiś czas opuści, być może na zawsze, to tylko wśród ludzi, z którymi i tak
nie jest emocjonalnie związany i którzy i tak za chwilę staną się co najwyżej
wspomnieniem. Czym się zatem przejmować przy podejmowaniu podłych decyzji i
podle czyniąc? Przecież to tylko emigracyjna chwila, przerwa w ojczystym
życiorysie.
Poza tym na emigracji
obowiązują swoiste prawa dżungli – albo ty rolujesz innych, albo rolują ciebie.
Oczywiście człowiek nie
ma do wyboru tylko tych dwóch opcji, czyli rolowania innych albo pozwalanie na
rolowanie siebie. Można jeszcze wybrać opcję, że jestem w porządku w stosunku
do siebie i innych. Trzeba tylko pamiętać, że na emigracji rzadko się opłaca
być w porządku w stosunku do innych. Można wtedy całkiem nieźle oberwać po
czułej części ciała. Ale trzeba też nieustannie pamiętać, że bycie sobą,
niezależnie gdzie, kosztuje tak, jak kawałek chleba czy smakowity kęs kiełbasy.
Kto tego nie rozumie, dołącza mimowolnie do klubu skurwieli, których ani na
emigracji, ani w kraju nie brakuje.
Jak wiecie, ostatnio
miałem problemy z dostępem do Internetu. Starałem się przez ten czas, jak
mogłem, żeby ten dostęp mieć. Pożyczyłem koledze pieniądze, żeby opłacił
zaległe rachunki. Kolega jednak nie miał czasu, żeby sprawą się zająć. Zabrałem
się zatem za załatwienie sprawy z dorosłym niepełnosprawnym synem kolegi.
Chłopak ma już ponad dwadzieścia lat i przez dwa tygodnie jeździł ze mną po
biurach, żeby odkręcić to, co inni pokręcili. Chyba tylko jemu, poza mną,
zależało, żeby ten Internet znów mieć.
„Po drodze”
napotykaliśmy na coraz to nowe niespodzianki – a to zadłużenie okazało się dużo
wyższe, niż sądziliśmy i oficjalnie wiedzieliśmy; a to, że firma nie włączy nam
Internetu, dopóki całe zadłużenie nie zostanie spłacone; a to, że kolega nie
ureguluje takiej kwoty, ponieważ nie ma kasy, a poza tym, to go oszukano, bo
miało być inaczej, a jest zupełnie inaczej… I pewnie byłoby inaczej, byłoby
wszystko w porządku, dyby rachunki były na czas płacone.
„Po drodze” wpadłem też
na pomysł, że poproszę znajomych z sąsiedztwa, aby udostępnili mi odpłatnie kod
do ruthera i będę korzystał z ich przyłącza. Znajomi nie robili problemu.
Wpisałem kod, ale kiedy wróciłem do swojej Norki, okazało się, że nie mam
zasięgu i sprawa się rypła.
Znów byłem w punkcie
wyjścia.
Pomyślałem sobie wtedy,
dobra, skoro sygnał do mnie nie dociera, a mam zapisany kod, to mogę
nieodpłatnie korzystać z tego połączenia np. na schodach wejściowych do domu
znajomych. Jednym z powodów był fakt, żeby im nie zawracać głowy ciągłymi
wizytami, ale chodziły mi po głowie i myśli o darmowym dostępie do Internetu,
co tutaj, jeśli tylko się da, jest rzeczą nagminną. Pomyślałem, że przecież nic
się nie stanie, jeśli na chwilę włączę Internet i wrzucę coś na bloga.
Na szczęście okazało
się, że na schodach też nie mam zasięgu.
Obłęd!
Poprosiłem znajomych,
żebym u nich skorzystał z Internetu.
Nie chciałem jednak
korzystać ciągle z ich uprzejmości i raz „po cichu” skorzystałem z ich łącza z
sąsiedniego pokoju, gdzie mieszkają inni moi znajomi.
Jak się czułem?
Nawet nie pytajcie!
Postanowiłem, że
żadnego „po cichu” już nie będzie. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że dopuszczę
się jeszcze większej podłości.
Któregoś dnia wróciłem z
pracy i w korytarzu zauważyłem pocztę. Przejrzałem czy nie ma czegoś do mnie.
Zauważyłem, że jest list do poprzedniej najemczyni mojego lokalu, do Maseraty,
o której już pisałem, tytułując ją Fiona. Myślałem wówczas, że tam ma na imię.
Później dowiedziałem się, że wcale tak się nie nazywa, tylko tak przezwali ją
Polacy. Ci, którzy to zrobili, powinni uważnie popatrzeć w lustro i pomyśleć,
jakie przydomki można by im przypisać. A można, wierzcie mi!
Ale, wracając do listu.
Nadawcą byłą firma świadcząca usługi telewizyjne i internetowe. Pomyślałem, że
pewnie Maserata nie opłaciła jakichś tam rachunków i wyjechała w siną dal. To
tutaj normalne. W mieszkaniu natomiast znalazłem działający ruther tej właśnie
firmy, której nazwa widniała na kopercie. Ruther był z kodem dostępu.
Super, pomyślałem,
otworzę list, dowiem się, ile Maserata wisi tej firmie kasy, zapłacę zaległości
i będę mógł korzystać z Internetu w oparciu o umowę przez nią podpisaną.
No i otworzyłem list!
Otworzyłem list
adresowany do kogoś innego!
Zrobiłem coś, o czym w
Polsce nawet bym nie pomyślał.
Okazało się, że
Maserata nie zapłaciła rachunku, jak najbardziej, ale za telewizję, a nie
Internet.
Poczułem się fatalnie.
Porwałem list i wrzuciłem do kosza. Później chciałem go posklejać i odesłać do
nadawcy. Prawda, że idiotyczny pomysł! Zrezygnowałem z niego, ponieważ
pomyślałem, że to będzie jeszcze głupsze niż naruszenie prywatności
korespondencji, której się właśnie dopuściłem.
Byłem na siebie zły!
Byłem też zrozpaczony.
Nie widziałem bowiem możliwości załatwienia sobie dostępu do Internetu.
W końcu wybrałem drogę
najprostszą z prostych. Poszedłem do niepełnosprawnego syna kolegi (mamy
wspólne wejście do naszych lokali) i powiedziałem, żeby się ubierał, ponieważ
jedziemy do Centrum załatwić sprawę Internetu.
Chłopak ma wodogłowie.
Nie wierzył, że załatwimy tę sprawę.
Pojechaliśmy do
Centrum, weszliśmy do biura firmy świadczącej usługi internetowe i podpisałem z
tą firmą umowę.
Następnego dnia miałem
dostęp do Internetu. Miałem też okazje popatrzeć na radość niepełnosprawnego
chłopaka, dla którego korzystanie z Internetu jest jedyną rozrywką po powrocie
ze szkoły (odpowiednik polskich Warsztatów Terapii Zajęciowej).
Dzisiaj pytam siebie,
po co było tyle kręcenia? Po co były te myśli o korzystaniu z cudzego łącza „po
cichu”? po co było naruszanie prywatności cudzej korespondencji? Po co to
wszystko było?
Przecież rozwiązanie
było w zasięgu ręki i było takie proste, że nawet Shrek wpadłby na jego trop.
Fakt, że początkowo nie chciałem wiązać się w tym kraju żadną umową z firmami.
Stało się jednak już inaczej. Jestem już związany na szczeblu rządowym, no i teraz
z firmą prywatną. To zapowiada dłuższy, niż myślałem, pobyt w tym kraju. Pisałem
już o tym wcześniej.
No i teraz wstydzę się tych
swoich emigracyjnych zagrań. Wstydzę się pewnych myśli i zachowań. Nie pocieszam
się tym, że tutaj to normalne, jak oddychanie.
Nauczyłem się też przy tym,
że nieustannie trzeba o siebie walczyć, nieważne gdzie jesteśmy i z kim przestajemy!
PS
Dostałem dzisiaj kartkę
świąteczną od syna i opłatek z Polski. Nie wiedziałem, że takie sprawy mnie ruszają.
A jednak!
Wiem, że im bliżej świąt,
tym częściej będę wracał to tematu samotności, bo, muszę przyznać, dość mocno doskwiera
mi tutaj samotność.
Do tematu wrócę.
A teraz wiem, że nie wolno
mi wstydzić się w nieskończoność. Trzeba wyciągnąć wnioski i żyć dalej! Żyć najlepiej,
jak się potrafi i być w porządku wobec siebie i innych ludzi!
Bywajcie, nie wiem do kiedy.
Jeśli mi sił wystarczy, to może do jutra, a jeśli nie, to za jakiś czas!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz