Przygotowuję właśnie materiały i
notatki na temat Święta Zmarłych. W Nottingham jeszcze dzisiaj, w Polsce już
wczoraj, otrzymałem wiadomość, że zmarł Tadeusz. Nie mogłem nic sensownego
zrobić przez cały dzień.
Napiszę tylko, że zabrakło w moim
życiu kolejnego fajnego znajomego. Niedawno zabrał się stąd Zygmunt, teraz
Tadeusz. Pomniejsza mi się grono znajomych na ziemi i powiększa Tam, gdzie
sięgnąć nie mogę umysłem, a wiarę mam zbyt małą, aby bezkrytycznie przyjąć
Słowo.
Mam zatem dwie osoby więcej do
wspominania, kiedy będę snuł się we wtorek po starym cmentarzu w Nottingham
niedaleko Forestu.
To piękne miejsce. Przepełnione
ciszą i mądrością wszystkich, których ciała tam odpoczywają. W tym miejscu
znajduję tyle spokoju, ile mi właśnie na chwilę obecną potrzeba, a wśród żywych
o spokoju mogę co najwyżej pomarzyć.
Kończy się powoli ten smutny
piątek. Za 32 minuty będzie już sobota i wszystko, co dzisiaj, stanie się
wspomnieniem.
Dobrze, że mogę pisać, gdyż w innym
wypadku przyszłoby mi tutaj zwariować jak nic.
Kiedy byłem w Polsce słuchałem
mitów o emigracyjnym życiu, o łatwiźnie znalezienia tutaj pracy, utrzymaniu
jej, kokosowych zarobkach i życiu na luzie, o jakim żaden z moich rodaków w
kraju nad Wisłą może tylko pomarzyć.
Powoli dociera do mnie smutna
emigracyjna rzeczywistość większości Polaków, jakich tutaj poznałem i tych,
których historię znam z opowieści.
Początkowo ogarniał mnie wielki
smutek, a nawet rozpacz. Albowiem tylko znane mi jednostki potrafią tutaj
egzystować, choć czują się wyobcowane i nierzadko odliczają dni, kiedy znów
wyjadą na krótki czas do Polski.
Teraz budzi się we mnie gniew na tę
całą angielską rzeczywistość, która z wielu moich rodaków uczyniła albo
współczesnych niewolników, albo pozwala na manipulowanie i wykorzystywanie
ludzi uczciwych, spokojnych, jadących tutaj tylko po to, żeby pracować i
poprawiać swój byt.
Szczęśliwi, którzy przyjechali
tutaj do rodziny, mieli ogarnięte mieszkanie i pomoc w załatwieniu pracy.
Gorzej z tymi, którzy nie mają tutaj nikogo poza znajomymi, którzy biegają od
pracy do pracy i ledwo łączą koniec z końcem.
Moi znajomi pracują w agencji zatrudnienia,
która potrafi w ciągu tygodnia dwa, trzy razy zmienić im miejsce pracy. Do tego
widomość o zmianie otrzymują na trzy, cztery godziny przed rozpoczęciem pracy.
Znam przypadek zwolnienia Polaków z
pracy za to, że wysikali się pod krzaczkiem na parkingu i zauważył to ochroniarz.
Przy czym pod tym krzaczkiem szczać może każdy angielski pies i nikt nie zwróci
na to uwagi. Ochroniarz może wtedy co najwyżej pogawędzić sobie z właścicielem
psa i życzyć obu miłego dnia.
Jednego z moich znajomych szefostwo
ukarało zawieszeniem w pracy za to, że poczuli od niego trawkę. Nie widzieli,
jak palił, nie zbadano go, tylko od razu odsunięto od pracy. Trwa to już trzeci
tydzień i nikt się do niego nie odzywa. Na szczęście chłopak jest tu już kilka
lat i nie przejmuje się tym zbytnio, tylko organizuje sobie zajęcie w Szkocji.
Tutaj to powszechny pracowniczy
zwyczaj ukarać człowieka dwu albo trzytygodniowym bezrobociem. Każdy wie, że po
dwóch tygodniach, kiedy pieniądze topnieją, zaczynają się schody z opłaceniem
mieszkania czy pokoju, a następnie zaczyna brakować na jedzenie. Łatwo wtedy
złamać człowieka.
Dlatego ogarnia mnie coraz większa
złość na to wszystko, co tu widzę i czego trochę już doświadczyłem.
Regułą tutaj jest zawiadamianie
pracowników każdego dnia sms-em, że potrzebują go dzisiaj w pracy. Wszyscy moi
znajomi czekają codziennie z niecierpliwością na wiadomość o tym, że idą do roboty.
Nie poznałem Polaka, który byłby
spokojny o swój jutrzejszy byt. Każdy liczy się z tym, że w każdej chwili mogą
go nie wezwać do pracy, że dzisiaj może zabraknąć dla niego miejsca, które zajmie
jakiś Anglik, nawet nieudacznik i dużo mniej wydajny niż pozostawiony w domu
Polak.
Czuję z dnia na dzień, jak
twardnieje mi skóra, jak uodparniam się na tę angielską praktykę i traktowanie
w tym kraju obcokrajowców.
Nie zamierzam się poddać, nawet
gdybym jutro nie został zawołany do pracy. Jestem zdeterminowany. Przyjechałem
tu w określonym jasno celu i nie mam zamiaru wracać do kraju, dopóki celu tego
nie osiągnę. Żaden angielski menager czy też jakiś pokopsany Polaczek pracujący
w biurze agencji pracy nie złamią mnie i nie odciągną mnie od moich
postanowień.
Mało, postanowiłem tu być trzeźwy
jak świnia i tak jest. Za każdym razem, kiedy natrafiam na jakiekolwiek schody
z pracą i osiągnięciem celu, jeszcze bardziej umacniam się w swoich
postanowieniach.
Nie wiem, jaką cenę przyjdzie mi za
to płacić, ale nastawiony jestem na wiele wyrzeczeń, byleby dopiąć swego.
A póki co, to będę pewnie co jakiś
czas dowiadywał się, że w Polsce kogoś mi znów zabrakło do pogadania i znów
smutno zrobi mi się na duszy. Taka typowa ludzka przypadłość, bo przecież wiara
moja zakłada, że wszyscy Ci, co pobiegli za horyzont czasu, są właśnie u siebie,
a ja ciągle w podróży.
Walczę zatem o siebie i nie mam zamiaru
przestać, i wszystkim tego życzę w końcówce października!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz