29 października 2016

List do kraju...

Przygotowuję właśnie materiały i notatki na temat Święta Zmarłych. W Nottingham jeszcze dzisiaj, w Polsce już wczoraj, otrzymałem wiadomość, że zmarł Tadeusz. Nie mogłem nic sensownego zrobić przez cały dzień.
Napiszę tylko, że zabrakło w moim życiu kolejnego fajnego znajomego. Niedawno zabrał się stąd Zygmunt, teraz Tadeusz. Pomniejsza mi się grono znajomych na ziemi i powiększa Tam, gdzie sięgnąć nie mogę umysłem, a wiarę mam zbyt małą, aby bezkrytycznie przyjąć Słowo.
Mam zatem dwie osoby więcej do wspominania, kiedy będę snuł się we wtorek po starym cmentarzu w Nottingham niedaleko Forestu.
To piękne miejsce. Przepełnione ciszą i mądrością wszystkich, których ciała tam odpoczywają. W tym miejscu znajduję tyle spokoju, ile mi właśnie na chwilę obecną potrzeba, a wśród żywych o spokoju mogę co najwyżej pomarzyć.
Kończy się powoli ten smutny piątek. Za 32 minuty będzie już sobota i wszystko, co dzisiaj, stanie się wspomnieniem.
Dobrze, że mogę pisać, gdyż w innym wypadku przyszłoby mi tutaj zwariować jak nic.
Kiedy byłem w Polsce słuchałem mitów o emigracyjnym życiu, o łatwiźnie znalezienia tutaj pracy, utrzymaniu jej, kokosowych zarobkach i życiu na luzie, o jakim żaden z moich rodaków w kraju nad Wisłą może tylko pomarzyć.
Powoli dociera do mnie smutna emigracyjna rzeczywistość większości Polaków, jakich tutaj poznałem i tych, których historię znam z opowieści.
Początkowo ogarniał mnie wielki smutek, a nawet rozpacz. Albowiem tylko znane mi jednostki potrafią tutaj egzystować, choć czują się wyobcowane i nierzadko odliczają dni, kiedy znów wyjadą na krótki czas do Polski.
Teraz budzi się we mnie gniew na tę całą angielską rzeczywistość, która z wielu moich rodaków uczyniła albo współczesnych niewolników, albo pozwala na manipulowanie i wykorzystywanie ludzi uczciwych, spokojnych, jadących tutaj tylko po to, żeby pracować i poprawiać swój byt.
Szczęśliwi, którzy przyjechali tutaj do rodziny, mieli ogarnięte mieszkanie i pomoc w załatwieniu pracy. Gorzej z tymi, którzy nie mają tutaj nikogo poza znajomymi, którzy biegają od pracy do pracy i ledwo łączą koniec z końcem.
Moi znajomi pracują w agencji zatrudnienia, która potrafi w ciągu tygodnia dwa, trzy razy zmienić im miejsce pracy. Do tego widomość o zmianie otrzymują na trzy, cztery godziny przed rozpoczęciem pracy.
Znam przypadek zwolnienia Polaków z pracy za to, że wysikali się pod krzaczkiem na parkingu i zauważył to ochroniarz. Przy czym pod tym krzaczkiem szczać może każdy angielski pies i nikt nie zwróci na to uwagi. Ochroniarz może wtedy co najwyżej pogawędzić sobie z właścicielem psa i życzyć obu miłego dnia.
Jednego z moich znajomych szefostwo ukarało zawieszeniem w pracy za to, że poczuli od niego trawkę. Nie widzieli, jak palił, nie zbadano go, tylko od razu odsunięto od pracy. Trwa to już trzeci tydzień i nikt się do niego nie odzywa. Na szczęście chłopak jest tu już kilka lat i nie przejmuje się tym zbytnio, tylko organizuje sobie zajęcie w Szkocji.
Tutaj to powszechny pracowniczy zwyczaj ukarać człowieka dwu albo trzytygodniowym bezrobociem. Każdy wie, że po dwóch tygodniach, kiedy pieniądze topnieją, zaczynają się schody z opłaceniem mieszkania czy pokoju, a następnie zaczyna brakować na jedzenie. Łatwo wtedy złamać człowieka.
Dlatego ogarnia mnie coraz większa złość na to wszystko, co tu widzę i czego trochę już doświadczyłem.
Regułą tutaj jest zawiadamianie pracowników każdego dnia sms-em, że potrzebują go dzisiaj w pracy. Wszyscy moi znajomi czekają codziennie z niecierpliwością na wiadomość o tym, że idą do roboty.
Nie poznałem Polaka, który byłby spokojny o swój jutrzejszy byt. Każdy liczy się z tym, że w każdej chwili mogą go nie wezwać do pracy, że dzisiaj może zabraknąć dla niego miejsca, które zajmie jakiś Anglik, nawet nieudacznik i dużo mniej wydajny niż pozostawiony w domu Polak.
Czuję z dnia na dzień, jak twardnieje mi skóra, jak uodparniam się na tę angielską praktykę i traktowanie w tym kraju obcokrajowców.
Nie zamierzam się poddać, nawet gdybym jutro nie został zawołany do pracy. Jestem zdeterminowany. Przyjechałem tu w określonym jasno celu i nie mam zamiaru wracać do kraju, dopóki celu tego nie osiągnę. Żaden angielski menager czy też jakiś pokopsany Polaczek pracujący w biurze agencji pracy nie złamią mnie i nie odciągną mnie od moich postanowień.
Mało, postanowiłem tu być trzeźwy jak świnia i tak jest. Za każdym razem, kiedy natrafiam na jakiekolwiek schody z pracą i osiągnięciem celu, jeszcze bardziej umacniam się w swoich postanowieniach.
Nie wiem, jaką cenę przyjdzie mi za to płacić, ale nastawiony jestem na wiele wyrzeczeń, byleby dopiąć swego.
A póki co, to będę pewnie co jakiś czas dowiadywał się, że w Polsce kogoś mi znów zabrakło do pogadania i znów smutno zrobi mi się na duszy. Taka typowa ludzka przypadłość, bo przecież wiara moja zakłada, że wszyscy Ci, co pobiegli za horyzont czasu, są właśnie u siebie, a ja ciągle w podróży.
Walczę zatem o siebie i nie mam zamiaru przestać, i wszystkim tego życzę w końcówce października!


 Mam wrażenie, jakby prześladował mnie tutaj pech. Za cokolwiek się wezmę, bierze w łeb. Tylko świadomość, że każda góra ma przecież swój szczyt, mobilizuje mnie, żebym jeszcze bardziej postarał się i jak najszybciej go osiągnął. 
Wtedy będzie z góry!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...