Zapiski
z emigracji [14]
Pewnie spodziewaliście
się, że napiszę dzisiaj coś na temat mojej postawy religijnej. Nie gniewajcie
się, ale nie dam rady. Niedawno wstałem po zaliczonej nocnej zmianie w pracy,
ale o tym jeszcze będzie. Do tego jestem przed wyjazdem na dzisiejszą nocną
zmianę i nie wygospodaruję tyle czasu, żeby zagłębić się w siebie i swojego
ducha znękanego angielską codziennością. Łatwiej więc mi pisać o tym, co tu i
teraz, niż snuć rozważania nad moim pojmowaniem eschatologii.
W ostatni piątek, czyli
przedwczoraj, przeszedłem testy kwalifikacyjne i znów jestem w pracowniczym
obiegu. Tym razem spróbuję na dłużej podbić Worksop! Na ile mi się uda,
będziecie wiedzieli. To niewielkie miasto w środkowej Anglii. Z historycznego
punktu widzenia jest jak najbardziej związane z Nottingham, gdyż to właśnie w
okolicach tego miasta rozpoczynał się obszar średniowiecznego lasu Sherwood, w
którym rządził legendarny Robin Hood.
Piątkowy dzień był
pełen wrażeń. Najpierw wyprawa do Worksopu. Po powrocie siadłem sobie na podwórku,
żeby przemyśleć ostatnie wydarzenia. trafiłem na moment, w którym przechodził
obok mieszkający po sąsiedzku starszy muzułmanin. Często tędy przechodzi.
Spojrzałem w jego kierunku, a on wykonał głową gest przywitania. Odkłoniłem się
szybko, a on podniósł rękę na znak przywitania. Zrobiłem to samo.
Pomyślałem sobie, że
zaczynam rozpoznawać ludzi z okolicy, a oni rozpoznają mnie. Czyżby zatem
przełom w mojej izolacji!? Nie chcę nic przesądzać. Wiem już, jak tutaj
wszystko zmienia się z dnia nadzień.
Wybrałem się następnie
na wędrówkę po mieście. W pewnym momencie zaczepił mnie Murzyn i zapytał o
drogę do banku. Wiecie, jaką mam blokadę na mówienie w języku angielskim? Są
chwile, że nie mogę wydusić z siebie słowa. Wtedy jednak, jakoś automatycznie
wskazałem mu drogę. Podziękował mi i rozstaliśmy się, a ja nie potrafiłem się
ruszyć z miejsca. Taki byłem zdziwiony, że coś w tej materii zaczyna pękać.
Jeszcze po zapadnięciu
zmroku, ponowne przywitanie z innym staruszkiem muzułmaninem z sąsiedztwa
(mieszka ich tutaj dość dużo). To nie tyle było przywitanie, co wymienienie
uprzejmych słów.
Tylko niech nikt mi nie
mówi, że zaczynam czuć się u siebie!
Poczekajmy!
*
Wracam, jak bumerang do
krótkiej Niemieckiej emigracji. Zapisałem wówczas takie wrażenia i fakty:
Dzisiaj znów pracowałem
tylko do przerwy. Odnoszę dziwne wrażenie, że właściciele za mną nie
przepadają. Czuję też, jakby się mnie obawiali.
Fakt, żaden z Polaków
jeszcze pewnie tak nachalnie nie prosił i nie dopominał się wi-fi. Zresztą, po
co tu Polakom wi-fi?
A jak się przy tym przy
odmowie dostępu pokrętnie tłumaczyli!
Z drugiej strony nie
biegnę z językiem na brodzie, gdy nakażą mi coś tam zrobić. Spokojnie wykonuję
swoją pracę, jak robią to Niemcy. Płacą mi poniżej najniższej krajowej, więc z
jakiej racji miałbym się wychylać albo tracić dla nich zdrowie?
Ale faktem jest, że
Polacy sami się prześcigają w wykonywaniu poleceń. Myślą, że kto pierwszy
dobiegnie i przyniesie kość, pan pogłaszcze ich i pozwoli położyć się u swoich nóg.
Codziennie odciągają mi
…€ za mieszkanie, w którym od lat nie było nic zrobione i panują chlewniane
warunki. Płacę jak za średniej jakości hotel w Polsce i nie mam nawet dostępu
do Internetu. Czy to nie śmieszne w Europie Zachodniej?
Od znajomych wiem, że
kilkadziesiąt kilometrów stąd nie ma z tym problemu. Cóż, tam widocznie
mieszkają normalni ludzie.
Zatem wszystko zależy od
ludzi.
Moi pracodawcy
widocznie nie lubią ludzi, którzy się uśmiechają, chcą się uczyć codziennie
kilka słówek w języku obcym, rozmawiają z Niemcami, którzy chętnie im
odpowiadają i pomagają. Poza jedną Niemką, wszyscy są dla mnie bardzo mili, a
ja dla nich uczynny.
Jeszcze o
właścicielach. Mam dziwne wrażenie, że oni potrzebują pracowników głupszych od
siebie, żeby się w ten sposób dowartościować. Żeby pracownicy biegli wykonywać
pracę zaraz po usłyszeniu i zrozumieniu polecenia.
Zobaczymy, co
przyszłość przyniesie.
Najlepiej będzie to zakończyć,
przemyśleć i następnie zapomnieć.
*
Ta emigracyjna przygoda
przygnębia mnie.
Z przerażeniem sobie jednak
uświadamiam, że to dla mnie prawdziwa przygoda.
Czy tak jest wszędzie
na emigracji?
Nie!
W, że tak jest wszędzie
na emigracji, nie uwierzę, ale tęsknię za samotnością i mieszkaniem w
normalnych warunkach. No i żeby nikt mi nie zaglądał przez ramię, co piszę albo
czytam.
*
Emigracja w ojczyźnie Robin
Hooda to zupełnie inna bajka niż ta w kraju Ottona!
Ale i tu, i tam odniosłem
wrażenie, że ktoś chce z nas zrobić konie pociągowe własnego wozu, na którym właśnie
jedzie. I najsmutniejsze jest to, że woźnicą tegoż wozu są najczęściej Polacy.
Tutaj w Anglii grupowe miejsca
pracy nazywane są często obozami pracy. Na ile to prawda, a na ile mit, spróbuję
to roztrząsnąć, ale jeszcze chwila. Niech się rozliczę z notatek z poprzedniej emigracji
i poruszę inne tematy, a wtedy przyjdzie czas na to, co widzę, słyszę i czego doświadczam ostatnio.
A teraz wybieram się do
pracy!
Miłego niedzielnego popołudnia!
Bywajcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz