2 stycznia 2019

Biała róża i inne...


Stare i nowe się działo i dzieje nieustannie. Pomyślałem, że skoro zadałem sobie trud zrobienia wypisów z książek, którem ostatnio – może trochę dawniej niż ostatnio – czytał, to nie zaszkodzi przecież podzielić się tym z innymi. A może ktoś zechce akurat sięgnąć po którąś z tych pozycji i znajdzie tam dla siebie rozwiązanie problemu albo już choćby potwierdzenie tego, że nie jest sam na świecie z takim czy innym problemem.
Kolejny zatem wpis z przestrzeni międzyczasowej – spomiędzy tego, co było, jest i może być.

O Narcyzie Żmichowskiej (1819-1876) już dane było mi pisać. Pisałem o jej niespełnieniu, niedocenieniu. Nie pamiętam tylko czy pisałem o dziwactwie, w jakie człowieka wpędza samotność duchowa i niemożność wyrażenia siebie na zewnątrz w kwestiach naprawdę istotnych, jak choćby orientacja seksualna jednostki.
A może się Narcyzie lżej będzie żyło tam, gdy ja dzisiaj właśnie garść myśli jej opublikuję i przywołam ponownie dla niektórych tutaj?

Biała róża
Parę lat temu, ja biedna, cicha korespondentka szanownego redaktora, ja, wieśniaczka zza Suwałk, od kur i książek moich oderwana, ujrzałam się nagle w licznym, świetnym, a dla mych stosunków i wyobrażeń zupełnie obcym zgromadzeniu balowym. Proszę sobie wyobrazić, jakie olśnienie, jaki podziw, jaki strach! Bo to nie bal sąsiedzki, prowincjonalny, choćby w samym gubernialnym mieście; to prawdziwy bal warszawski, na salonach, które się liczą do najpierwszych i najobszerniejszych w stolicy. Krocie intraty, litanie całe tytułów, śmietanka z trzech przynajmniej gatunków towarzystwa zebrana, wystawa rożnych znakomitości i pięknych twarzyczek, zbliżenie przeszłych i teraźniejszych, niedokonanych i przyszłych czasów, mieszanina chronologii z arytmetyką, literatury z modą, praw z pretensjami, próżności z próżnością – i wśród tego wszystkiego mnie się zawieruszyć!...
Ale nie moja w tym była wina: zaraz się panu usprawiedliwię;
(…)
Właścicielka jego była to przystojna jeszcze czterdziestokilkuletnia kobieta; miała ciemnopurpurową aksamitną suknię, brylantową spinkę w zawoju, brylantowe kolczyki przy uszach, brylantowy fermuar z perłami na szyi, brylanty w wielkiej broszy na staniku, brylanty w kokardach czarnych koronek, które przód spódnicy zdobiły, brylanty... brylanty... wszędzie brylanty! Niech te kamienie chlebem się staną, a można będzie nimi kilka parafii na przednówku wyżywić. Właśnie zaczynałam sobie arytmetycznie to przypuszczenie obliczać, gdy nagle spod boku ubrylantowanej matki, Biała Roża, Feluni miejsca ustępując, w całej swojej okazałości się wzniosła. Wszystkie postronne myśli z głowy uleciały, jak gdyby słońce zeszło nad ciemnościami; ale bo też ja nawet wyobrażenia nie miałam o możliwości tak doskonale pięknej istoty. Zdawało mi się, że arcydzieła podobne znajdują się tylko na płótnach wielkich mistrzów, lub gdzie w pałacach florenckich; wszystkie dotychczas widziane kobiety zawsze mi się lepiej podobały, gdy im się dłużej i uważniej przypatrzyłam, gdy zrozumiałam grę ich fizjonomii, wymowę ich spojrzeń, wdzięk ich uśmiechów.
(…)
Przez czas jakiś kręciłam się, wirowałam, suwałam wraz z innymi po śliskiej posadzce, aż na koniec los tańca usadził mię w tej samej spokojnej przystani, w której przed pierwszym kontredansem jegomość z niebieskimi okularami tak uporczywie mój rozsądek i skromność moją wychwalał. Spojrzę obok siebie – na drugim krześle Biała Roża siedzi; aż mi się oczy rozweselić musiały, lecz sąsiadka nie uważała tego zapewne, bo w tej chwili właśnie bardzo pilnie się przyglądała inkrustacjom swego wachlarza; czekałam, żeby przynajmniej wzniosła długie rzęsy spuszczonych powiek – już miałam jakieś pytanie na języku, ale doczekać się nie mogłam. Przyszedł któryś z lwów stolicy i energicznym grzywy potrząśnięciem zawezwał ją do walca. Biała Roża wstała jak automat, podała rękę, zdaje mi się, że nawet nie spojrzawszy na swego tancerza. Po chwili walcująca para znów się zatrzymała przed opróżnionym krzesłem i znów miałam sposobność Białej Roży dobrze się przypatrzeć. Była tak biała, tak wypoczęta po tańcu, jak przed tańcem, nawet śpieszniejszy oddech żadnego nie zdradzał utrudzenia.

…przeleciało i ogarnęła mię ciekawa jakaś niespokojność; postanowiłam sobie, że koniecznie Białą Różę chociaż na kilka słów rozmowy wyciągnę.
– Czy pani... – rzekłam głośno. Przed Białą Różą znów stanął jakiś blondyn z pokłonem. Miałam krotką chwilę złudzenia, iż piękna milionerka waha się i chce końca moich wyrazów dosłuchać, lecz nim przerwane z następnymi zesztukować zdążyłam, już podniosła się jako pierwej i w taniec ją zakręcono; mówię: ją zakręcono, bo rzeczywiście nie ona sama zakręciła się chyba własnym ruchem i wolną a nieprzymuszoną wolą

Kiedy znów obok mnie siadła, tej jedynie dostrzegłam różnicy, że się trochę obróciła w moją stronę i że patrzyła na mnie. Ach! jakimi ślicznymi patrzyła na mnie oczami! to mi wszystkie słoneczne promienie, i wszystkie zorzy północnej blaski, i srebrne światłości księżyca, i lampy w rzymskich grobach i co tylko błyszczy, przenika, połyskuje, migoce, jaśnieje, wszystko od razu na myśli mi stanęło. Przed tymi oczami zawstydziłam się powszedniego „frazesu”, którym chciałam pierwej nieco zawiązać naszą rozmowę. Takich oczu chciałam pytać, czy niebo albo piekło widziały? Niestety! po trzech sekundach już dostrzegłam, że oczy takie są jakąś w pięknej tylko chwili zatrzymaną skamieniałością. Ciekawość moja fizjologiczny wzięła kierunek.
– Czy pani się w tańcu nie męczy? – rzekłam dość grzecznie z pozoru, lecz pełna wewnątrz dziwnych niecierpliwości, prawie rzec bym mogła gniewów.
– Bardzo się męczę – odpowiedziała tak spokojnym, tak czysto- piersiowym głosem, jak gdyby na zaprzeczenie własnym słowom lub moim na urągowisko.
– Jednak pani nadzwyczaj wiele tańczy – ciągnęłam dalej ołowiany dialog. niezachwianą powagą. Bystrzej trochę spojrzałam w jej zagadkowe źrenice, bo ta naiwność: „ja zwyczajnie nadzwyczaj wiele tańczę”, trochę mi się podejrzaną zdawała. Czy Biała Roża bez myśli dwa sprzeczne zestawiła wyrazy, czy milionowa „herytjerka” chciała mi dać do zrozumienia, że co dla innych jest nadzwyczajnością, to dla niej pospolitym właśnie? Zastanawiałam się nad tym, gdy muzyka przycichła i międzyakt kontredansowy nastąpił. Pan Zenon przyszedł się bardzo uprzejmie o swoje prawa dopomnieć. Biała Roża tymczasem zasmucała najmodniejsze fraki odmową swoją, ciągle jednostajnym głosem, jednostajnymi sylabami powtarzaną.
– Przepraszam, już jestem zamówiona. – Ciekawość mię zdjęła, co też powie do tego, który ją zamówił? Jeśli mam szczerą prawdę wyznać, to spodziewałam się trochę, iż go od innych nie rozróżni i machinalnie wypowie swoje: „Przepraszam, już jestem zamówiona”. Biała Róża jednak z godną podziwu roztropnością uniknęła tak smutnej pomyłki. Gdy stanęła przed nią jedna z owych figurek, tuzinami rozsiewanych na trotuarach i na każdym salonie balowym, ni jasna, ni ciemna, ni brzydka, ni piękna, ni zbyt niska, słowem bez żadnej właściwej sobie cechy figurka, moja Galatea spojrzała tylko na kamizelkę…

Skoro tak o kobietach pisze narratorka, to – w sumie – nic dziwnego, że autorkę podejrzewano ją o to, że kobiet pożąda. To były jednak czasy niedobre dla takich zachowań. O zachowaniach milczę, bo nic o tym nie wiem.

Jeszcze raz Poganka N. Żmichowskiej, ale tylko cytaty, z których również wyłania nam się obraz kobiety niespełnionej.
Biedne było serce moje,
Gdy bez echa w pierś samotną
Uderzało przepełnione
Niepojętych pragnień krwią.

Wtedy wszędzie na tym świecie,
Na tym świecie tak szalonym,
Tak diabelsko wyzłoconym,
Że bierz tylko garścią pełną
Wody, ognia, krwi czy błota,
To się zawsze dojmiesz złota;
Na tym naszym pięknym świecie,
Tym jedynym, ukochanym,
Szachrującym, oszukanym,
Rozśmieszonym, rozpłakanym,
Całującym, wojującym,
Hulającym, stękającym…
No, czyż wiarę dać możecie:
Jam się nudził na tym świecie.
(…)
Nam dziś tylko życie chwytać;
Nam dziś szaleć i ucztować;
Nam dziś pieścić i całować –
A kto chwilkę choć zmarnuje,
Wszystkich sił nie wycałuje:
Wszystkich beczek nie wytoczy,
Ko na wieki zamknie oczy,
Kiedy jeszcze mu zostanie
Niedopita kropla w dzbanie,
Albo z jego własnej winy
Jeden uścisk u dziewczyny,
Jedna w sercu jeszcze chęć…
Temu hańba! tego właśnie,
Tego porwie diabłów pięć!!!
(…)
Ja znajdę w sercu do poświęceń siłę,
Wiele dobrego bliźnim swoim zrobię,
I wiele złego bez szemrania zniosę,
Pobłogosławię tym, co kląć mi będą,
Uścisnę rękę, która cios mi zada,
Otrę łzę każdą lub razem zapłaczę
Z każdym, kto innej nie chce mieć pociechy,
Wesprę, oświecę, ukocham, przebaczę,
Zapomnę siebie – lecz niech o mnie święta,
Niech kochająca kobieta pamięta…
(…)

Mimo tej mojej chwilowej niechęci do tej lektury, nie żałuję, a nawet się cieszę, że „Pogankę” czytałem, choć – jeszcze raz przyznaję – szybko i pobieżnie.
Można głupio powiedzieć, że książkę zaliczyłem. Kolejna moja wada – powierzchowność paskudna!

Listy…
Wypisy moje z listów Żmichowskiej…
Miłość potomnych to nić łącząca żywych z umarłymi w służbie jednej idei; tryumf smutny, nagroda spóźniona, ale będąca rzeczywistym zadośćuczynieniem za piękne życie. dążące do jasno określonego celu. Niedostrzegalny na pozór posiew zdrowego ziarna, ogrzany słońcem miłości, musi wydać plon święty. Stąd ten spokój i ta wiara ludzi wyższych, pracujących dla przyszłości. Oni wiedzą, że jutro do nich należy.

Dzisiaj nam brak nieraz nas samych w sobie, ale to trzeba przyjąć jak przyjmujemy wszelkie niedoskonałości organizmu. Miarkować, co nam lepiej służy, a co więcej szkodzi – o to się starać, ku temu się garnąć, tamtego zaś unikać – czekać nade wszystko. żeby duch się własną siłą, własną prawdą krzepił, a nie pożyczonymi zewnętrznymi środeczkami ratował.

Pamiętaj że kto sam próżnuje, ten najgorliwiej nad drugim włodarzuje.

Chociaż zastałam ją z książką od pacierza w ręku, wiedziałam, czułam, że o zdrowie i życie do Pana Boga się modli i że Bóg ani zdrowia, ani życia jej nie da. Taka nieuchronna bezskuteczność modlitwy przeciw konieczności – jeszcze mię mrozem ścina. Chociaż wiem, że ostatecznie konieczność praw najwyższej mądrości piękniejszą jest id wszelkich cudów łaski, nie mogę się otrząsnąć z dawnych przywyknie natury mojej legendowej – raz po raz zawracam oczami i wzdycham…

20 września 1867 – pierwszy dzień pobytu mego w Rheims
Jeśli ci się zdaje, moja Wando, że mi za tobą i za listami twoimi nie tęskno, to się bardzo mylisz – gorzej nawet niż mylisz, bo grzeszysz przeciw prawdzie serca i rozumu. Na ten raz, nic więcej nie mam do powiedzenia; to mi było najważniejsze i najpilniejsze.
Bądź zdrowa.
Gdybym wiedziała z pewnością, gdzie jesteś, to bym list napisała; ale że nie wiem, karteczkę tylko Julii powierzam i zamawiam sobie, żebym przynajmniej w Dębowej czekający na mnie list twój zastała.
[Na odwrotnej stronie:]
Niechaj pani Julia będzie łaskawa i prześle tę karteczkę Wandzie Gr…

Pcha serca jest grzechem jak pycha rozumu. Ucz się kochać miernych ludzi, zwyczajnych śmiertelników; to jest kochaj mnie pomimo –
Później szerzej się rozmówimy.
I tyle!
Sapienti sat! 


*Zdjęcia zapożyczyłem!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...