Z jaskini na salony, to będzie większy
kawałek. Teraz zaledwie okrawek podaję Wam niżej.
To będzie prawdziwa kanonada dygresji z życia wziętych, luźno powiązanych
i nawet niekoniecznie związanych z tematem głównym, którego nie ma jeszcze, ale
można przecież przyjąć, że jest nim po prostu – pisanie; dygresji będących niejako
wstępem do wszystkiego, o czym chcę napisać, na przykład mojej diety cud. Tak,
tak, znam taką dietę. I tylko ja ją znam. A moi najbliżsi, gdy widzą, co zjadam
i co mam jeszcze w planach spałaszować w życiu, trochę niepokojąco spoglądają
na mnie i – nie wątpię – martwią się (ja pewnie też bym się martwił, gdybym nie
osiągnął tegoż stanu ducha, w jakim znajduję się obecnie!). Często też
spoglądają na mnie z pobłażaniem wyrozumienia wielkiego i zwalają wszystko na
karb mojego dziwactwa. Odsłonię wszystko powoli, bo spieszyć się nie mam
zamiaru. Z gąszczu mniejszych i większych dygresji wyłoni się całość, bo
wszystko ku całości przecież zmierza – wiadomo! Jak wcześniej napisałem, a
poniżej powtórzę – nie o ilość mi idzie, choć wciąż ulegam ilości.
Wszystko jest wstępem do czegoś, czego jeszcze nie widzę – błogosławieni,
co widzą! – a po drodze na pewno odsłonię kulisy – wspomniałem o diecie, niech
będzie o tym trochę – moich przedziwnych potraw i do pokarmu podejścia. Pies
bowiem albo tygrys, gdy widzę ich żrących, wyjadających z kości wszystko, co
tylko się da, a nawet i same kości nierzadko zjadających, są dla mnie symbolem
mądrości stworzenia, są przepełnione mądrością Natury. Nawet nie muszą myśleć,
tylko wiedzą po prostu, co dla nich najlepsze i nie gardzą resztkami. Patrzę
też z przymrużeniem na braci moich i siostry, jak pragną wykwintne potrawy
pochłaniać w pięknych miejscach, jak myślą o potrawach przyrządzonych
kosmicznie i przystrojonych cudownością wszelaką, że nawet paw z ogonem w
strusia musiałby się bawić.
W moim życiu pokarm to przede wszystkim sacrum, jedzenie to obrzęd
podtrzymania życia, chwile samotności dane mi tylko dla siebie, chwile
prawdziwej miłości dla ciała swojego. Startując z takiego punktu, gdy mam w
posiadaniu ciało moich braci mniejszych i to ciało mam zjadać, to staram się
przede wszystkim zjadać je z szacunkiem należnym do niedawna żyjącej istocie.
Nabożnie spożywam w ciszy życie istot ubitych i przedłużam swoje, choć nie wiem
czy przy tym nie grzeszę. Nie wiem też czy w przyszłości nie zastanowię się nad
tym, żeby istot żyjących nie spożywać wcale. To jednak nie takie łatwe, bo
jestem maksymalistą i dla mnie pies, kot, krewetka, ślimak, słoń, marabut,
małż, ośmiornica, koń, drzewo, krzew, kwiat i liść… ja ‑ wszystko żyje
wszystkie jednako życiem cudownym Natury. A zatem trzeba by było stać się
bretarianem i uprawiać magię życia bez jedzenia. Tak sobie myślę i myślę, i do
wniosku dochodzę, że dopóki będę pisał, bretarianizm zarzucam, a raczej nie
zarzucam, bom nie uprawiał go nigdy, raczej – nie rozpoczynam, nawet nie będę
próbował.
Nie pisać na siłę i nie pisać na ilość. Taką deklarację ze sobą
podpisałem. Tymczasem w 52 postanowieniach na ten Rok Pański (tyleż postanowień
co tygodni pełnych w roku) znalazły się takie punkty, jak: osiągnięcie jakiejś
tam liczby tekstów, uzyskanie jakiejś tam liczby czytelników i porządkowanie
wszystkich pomysłów. Po głębszym namyśle, wydało mi się to na tyle głupie, że
zaktualizowałem listę postanowień i te „ilościowe” pozycje zamieniłem na
kolejne trzy lektury, co z pewnością – nie – na pewno – prawdaż, że bla, bla, bla?!
– dla mnie z większą korzyścią będzie. Oczywiście w mądrości swojej wiem, że
to, co mnie wydaje się głupie i niegodne uwagi, dla Eskimosa, Azteka, Aborygena,
buddysty… może uchodzić za szczyt mądrości upragnionej i – niewykluczone – na
odwrót. Jestem już jednak na tyle mądry, iż wiem, że system wartości, które
wyznaję, jest moim systemem, odnosi się tylko do mnie, dotyczy tylko mnie i
tylko dla mnie stanowi wartość puls lub minus, buduje mnie czy rujnuje.
Dlaczego w ogóle piszę? To proste – jestem gadułą, takim piszącym gadułą.
Może nie największym – Kraszewski to był gaduła! – ale na tyle dużym, że sam
siebie przerażam. A teraz mała dygresja w dygresjach nieskończonych – kolejny
przykład na to, jak człowiek, nabywając upragnioną rzecz, staje się następnie
dobrowolnie rzeczy tej niewolnikiem i służy tejże rzeczy, i stawia ją na
piedestale, i czyni zeń obiekt uczuć jego, i rzecz wreszcie decyduje o
szczęśliwości czy też nieszczęściu wielkim danej jednostki ludzkiej.
Znajomy mi opowiadał, jak nasz wspólny znajomy miał mu to oto powiedzieć:
‑ Widziałem was ostatnio. Wiesz, ja mam tam garaż blisko i widziałem was
raz, jakżem w garażu był. Bo ja w garażu tym mam osobóweczkę moją. Wiesz, taka
wymuskana – lakierek, czyściutka, ładniutka… Poszedłem ja obejrzeć, bo za dni
kilka mam osobóweczką moją na mszę jechać do… Msza będzie z duszę mamy. Patrzę
jednak na aurę i zastanawiam się. Padało ostatnio trochę. Śniegu jest dużo na
drodze. Poza tym solą już pewnie drogi posypali. Tak myślę o tym i myślę, że
chyba busem pojadę, bo mojej osobóweczki po prostu szkoda. Śnieg, sól, brud na
drodze. Wszystko to przecież szkodzi urodzie samochodu. A ona taka piękna.
Szkoda jej ruszać z garażu!
Nie osądzam nikogo – nie chcę być osądzony! Czasami jednak się gubię w
tej ludzkiej do rzeczy miłości.
To, co dla jednych bywa obiektem pożądania, podziwu, miłości, dla innych
jest tylko marnością, kupą złomu. Jeśli takim obiektem takim jest druga osoba –
to przecież jednocześnie piękną i brzydką być może. Wszystko za sprawą tych, co
patrzą na nią różnie. To, czym jedni się zajadają, dla innych jest obiektem
odrazy. Miły zapach dla jednych może być smrodem dla innych. Ja ostatnio, na
przykład mam wielką ochotę – i już to zrobiłem – przyrządziłem sobie tak słoninę
po kurpiowsku (na przepis przyjdzie czas). Wszystko to się stało za sprawą
kawałka słoninkę nabytej od pani Marii w prawosławnej Hajnówce, od prawosławnej
siostry mojej bliźniej. A słoninkę ową chciała ona zbyć z powodu potrzeby
pozyskania pieniędzy, a słoninki owej, takiej prawdziwej – jak ongiś słonina
bywała – kawałek dostała ona była od brata swego rodzonego. Tak mi to powiedziała
siostra moja w wierze i dała spróbować słoninki nieco na miejscu. Przypomniała
tym samym moje lata dziecinne i taką oto scenę: Patrzę, jak tata przyrządza
potrawę, która dzisiaj wielu może wydać się egzotyczna tak bardzo, jak bardzo
egzotycznym może być świat wczorajszy… Taka bierze kawałek takiej prawdziwej słoniny,
ostrzy nóż i potem odcina z kawałka bardzo cieniutkie plastry. Słonina jest przerośnięta,
a mięso w nią wrośnięte może dziś przypominać pasemka we włosach. Kroi tata plastry
tej dawnej słoniny, potem obiera cebulę i krążki z niej kroi. Cienkie to muszą być
krążki, jak plastry słoniny. Wrzuca te krążki cebuli na plastry słoniny i wszystko
skrapia octem – nie za dużo octu – musi być go tyle, żeby słonia z cebulą zmiękły.
Zapomniałem jeszcze – kawałek słoniny był zawsze zmarznięty, bo to przecież – ważne
– była potrawa na zimę, przyrządzana zimą i zimą pałaszowana… Kto tego nie smakował,
powinien spróbować. Odrzucić od siebie te wszystkie pierdoły o diecie i spróbować
tego, co ongiś było przysmakiem. Jasne, że nie na salonach. O tym jeszcze będzie.
Kto już pałaszował tak przyrządzoną słoninę, powinien sobie przypomnieć, jak smakuje
dzieciństwo. Tylko gdzie dzisiaj znaleźć taka prawdziwą słoninę? Poszukajcie Marii
w prawosławnej Hajnówce i może się udać. Najlepiej przed świętami – jak ja – prawosławnymi
BN tam pojechać, bo wtedy można tam znaleźć to, co Natura daje.
Przyrządziłem sobie dzisiaj taką potrawę – z kawałka słoniny od siostry mojej
bliźniej. Pokroiłem jak trzeba. skroiłem cebulę. Potem pokropiłem octem dla zmięknięcia.
Jedynym odstępstwem od tamtego przepisu był rodzaj octu. Nie miałem bowiem w domu
octu tradycyjnego, zatem z braku tego jabłkowego użyłem. Zostało mi jednak jeszcze
trochę słoniny i myślę, że jeszcze przyrządzę słoninkę z tamtych lat. Teraz słoninka
z cebulą, pokropione octem czekają cierpliwie, ja czekam cierpliwie – niech zmiękną
troszeczkę, niech ocet zrobi swoje, a ja potem powspominam trochę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz