16 stycznia 2019

Ogryzek czy kiełbasa?


Wiem, że w kolejce, w tle mojego pisania, czeka cierpliwie zapowiedziany opis diety cud. Co mam jednak się spieszyć? Mam przecież czas. Mam dokładnie tyle czasu, ile mi go dano. A to oznacza, że w życiu zrobię dokładnie wszystko. Reszta nie do mnie należy. Ale teraz chociaż kawałek na temat. Gdy dowiedziałem się, że kilka pestek jabłka zaspakaja dzienne zapotrzebowanie człowieka na jod i posiada jeszcze inne dobre dla nas właściwości, ucieszyłem się. Odkąd pamiętam, nie wyrzucałem ogryzków jabłek. W dzieciństwie czasami dawałem je zjadać koniom. Kiedy jednak wywiało mnie z rodzinnych stron, z końmi miałem do czynienia rzadko. Jabłka zjadałem i zjadam całe, a pestki rozgryzam. Namawiam też do pestek rozgryzania najbliższych, bo nadmiar jodu raczej nam nie grozi, a niedobór – wiadomo – może zniechęcić do życia.

Jod – każdy powinien poczytać, po co nam i na co! Nadmiar zdarza się rzadko, a niedobór – porażka. I tu pies pogrzebany, bo ogryzek to odpad! Tymczasem, gdy ogryzki lądują gdzieś w śmietniku, to tak jakbyśmy właśnie wyrzucali perły. To, co użyźnia ziemię, wcale ładnie nie pachnie, nie myślimy też o tym, wąchając świeże pieczywo. Podobnie jest z ogryzkiem i małymi pestkami – to, co odrzucamy, służy nam najbardziej.
Ale jedzenie ogryzków? To takie niekulturalne! A dla wielu pewnie strasznie obrzydliwe! I w tym właśnie przejawia się nasza mądrość powszednia! A wierzcie mi – ten wyrzucony ogryzek to więcej niż kilo kiełbasy! Nawet tej najlepszej!
A teraz aktualności – czytam Sunset Limited. Czytam w oryginale. Czytam ze zrozumieniem sięgającym 15, w przypływach skupienia 30% przeczytanego tekstu. Można by zaryzykować, że męczę się tym czytaniem. Może być też – katuję… Nie o samo jednak zrozumienie treści dialogów – dość dobrze je znam po kilkukrotnym obejrzeniu ekranizacji sztuki – chodzi, co o trening czytania i głośnego wypowiadania obcych słów. Przypomina mi to czasem jakiś sportowy trening, na przykład trening techniki karate. Powtarzanie – tysiące, dziesiątki tysięcy powtórzeń jednej czynności, aż staje się ona w końcu nawykiem, a później odruchem – pojawiającym się nagle w odpowiednim momencie – ku zdziwieniu twórcy – nie wiadomo dlaczego. Niekoniecznie zawsze trzeba widzieć cel i działać w sposób mniej lub bardziej zaplanowany. To nawet poważnie głupie – planować cokolwiek na zapas, nie znając siebie ani okoliczności nawet minuty do przodu. Mądrzej jest zdać się całkiem na TERAZ i robić, naprawdę robić to, co w danym momencie się robi. Bez wnikania w korzyści z konkretnego działania można więcej dostać, niż oczekujemy.
Czytam też Małego Księcia – ileż można trenować! Naprawdę, nie mam pojęcia, dlaczego znowu sięgnąłem po tę książkę, a wcześniej uczyniłem z tej lektury jeden z 52 punktów do realizacji w tym roku. Może dlatego, że autor opisał, dość pobieżnie i wybiórczo, ale i jednocześnie dobitnie zaznaczył podróż, jaką każdy powinien wciąż odbywać w głąb siebie – surfować w przestrzeniach mózgu, myśli, pragnień, nawyków… Nieustannie szukamy przyjaźni, miłości, szczęścia… Podróżujemy uparcie dalej niż sięga życie. Strasznie się przy tym boimy poza to życie wyjrzeć…
Wiele sympatyczności i dziecięcej mądrości wyłożył twórca książki. Jak choćby to: Kraina łez jest wielką tajemnicą… albo wyznanie głównego bohatera: Byłem zbyt młody, nie umiałem kochać! Od razu tutaj zapytam: Do kochania trzeba dorosnąć? Do prawdziwej miłości koniecznie trzeba dorosnąć? I opowiadam sobie, że nie – dzieci kochają tak, że żaden dorosły nie może się z nimi równać. Dzieci potrafią kochać bezinteresownie! Nawet Mistrz z Nazaretu podkreślił to dobitnie, że dorośli od dzieci miłości muszą się uczyć. Albo to zapewnienie Węża: Wśród ludzi też byłoby ci samotnie, gdy Mały Książę powiedział: Tak tu jakoś samotnie, na pustyni…
Wiążę mi się ta lektura z problemem człowieka współczesnego i jego podejściem do życia – pokarmu, ubioru, obyczaju… Cóż to za dziwaczna planeta – myśli Mały Książę, gdy słyszy echo własnych słów, a potem dodaje: ludziom brakuje fantazji. Potrafią tylko powtarzać za innymi… Jakaż to gorzka prawda o wielu z nas – nie tyle być sobą, co być na miarę środowiska, znajomych, własnych wyobrażeń, pragnień i marzeń. A nasza kuchnia? Nasza garderoba? Koniecznie najnowsze przepisy i wyszukane potrawy. Koniecznie markowe ciuchy. Zastawić się, a postawić – wszystko, by siebie zasłonić! – Sarmaci w nas ciągle żywi. Czyżby to efekt tego, że naprawdę brakuje nam fantazji? A może i odwagi, bo niełatwo być sobą, mieć głęboko gdzieś opinię innych o nas i robić po prostu swoje – po prostu być sobą!
I czas na pierwszy sekret tej mojej diety cud – jem często to, co z reguły dzisiaj jest wyrzucane jako odpad lub kąski rzekomo niezdrowe. Można inaczej to ująć: - Staram się, jak mogę, nie deptać pereł, które Natura mi rzuca pod nogi!
I znowu Mały Książę kłania się tu, jak nic!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...