11 stycznia 2019

Maria i uśmiech szczery


Zdroworozsądkowe myślenie jest dzisiaj tak niemodne, jak budowa piramid, słuchanie płyt winylowych, oglądanie niemych, czarno-białych filmów. Gotowi jesteśmy nieraz wprost ukrzyżować siebie, aby w oczach innych jak najlepiej wypaść. Samoocena znaczy dziś dla nas dużo mniej, niż ocena innych, niż ocena nas z zewnątrz. Dla pochwały, uznania, przynależności do grupy potrafi dzisiaj jednostka zrobić najgorsze paskudztwo.
Coraz mniej się na siebie gniewam, gdy coś mi nie wychodzi, gdy z czymś nie zdążę na czas, gdy idzie coś jak krew z nosa albo nie idzie wcale, gdy czegoś nie umiem zrobić w tym akurat czasie, gdy odpuścić muszę, żeby nabrać sił. Jakaś wyrozumiałość nieznana mi dotąd – albo może i znana, tylko zapomniana – zagościła we mnie – niech się nie wyprowadza!

No i było już o tym, że jedni potrafią zakochać się w tym, z czego inni się śmieją. Co dla jednych jest trendy, obiektem pożądania, dla innych – szajsem, głupotą, sprawą lub rzeczą błahą. Wszystko wynika z tego, że zapominamy o sobie i zamiast słuchać siebie, zamiast patrzeć na siebie, słuchamy wszystkich dokoła, patrzymy na wszystkich dokoła i martwimy się tym, jak widzą nas inni czy co o nas myślą. Zdroworozsądkowe myślenie jest dzisiaj tak niemodne, jak budowa piramid, słuchanie płyt winylowych, oglądanie niemych, czarno-białych filmów. Gotowi jesteśmy nieraz wprost ukrzyżować siebie, aby w oczach innych jak najlepiej wypaść. Samoocena znaczy dziś dla nas dużo mniej, niż ocena innych, niż ocena nas z zewnątrz. Dla pochwały, uznania, przynależności do grupy potrafi dzisiaj jednostka zrobić najgorsze paskudztwo.
Nie tylko ja z pewnością mam tę straszną przypadłość – błądzenie po manowcach prostej drogi życia. Człowiek rusza w drogę, obrawszy wcześniej cel, zdaje się łatwą i prostą, taką na minut kilkanaście, kilkadziesiąt najwyżej i znów będzie w domu. Po drodze spotyka jednak jakiegoś znajomego – pięć minut pogada. Z drugim wypije piwo, albo na przykład herbatę – jak u Dostojewskiego. Tamtego wysłucha. Innemu się wyżali. I nawet nie spostrzeże taki właśnie wędrowiec, że przebył drogi kawałek, że celu nie osiągnął, a słońce się już chyli ku horyzontowi.
Mam jeszcze inną przypadłość, która niweczy spokój, niweczy we mnie harmonię – robię kilka rzeczy naraz. Trudno mi się skupić na jednym i tylko jednym. Pracuję nad tym, pracuję i wierzę niestrudzenie, że będzie mi dane skosztować owoców spokoju. Obecnie rozpocząłem lekturę – chwila, niech policzę – sześciu książek. Część z nich czytam już któryś – nie wiem który – raz. Do tego jestem w trakcie redakcji dwóch czy trzech różnych tekstów i jeszcze robię notatki do dalszego pisania, rozwijam pomysły, rozpisuję plany... To dosyć męczące – szarpanina myśli trwa nieustannie jak Życie.
To, co może być proste, koniecznie trzeba zagmatwać – trzeba koniecznie zboczyć z prostej drogi do celu, trzeba nagadać się przecież o wszystkim i niczym, roztrząsnąć kopę tematów nieistotnych wcale, rozejrzeć się po twarzach, zaprzątnąć głowę pierdołą… wszystko to sprawka Szatana – Księcia świata tego.
Miałem dotrzeć do diety – do mojej diety cud, która z cudem, zaiste, ma tyle wspólnego, co ja mam wspólnego, na przykład z wielbłądem. Od kawałka słoniny do diety cud wciąż daleko. Nie będę jednak się zrażał, choć wielu pewnie tak zrobi. Słonina z cebulą, pokropione octem, smakowały dosłownie jak tamte z lat dziecinnych. Wprawdzie mnie nie przeniosły do żadnych łąk zielonych ani pól posrebrzanych czy pozłacanych zbożem. Niemniej jednak obrazy z dzieciństwa się pojawiły. Krótkie, przyjemne kadry tego, co nie wróci. Muszę zatem tak błądzić, meandrować ciągle, bo inaczej przecież nie potrafię jeszcze. Jeszcze muszę nauczyć się kroczyć wprost do celu – bez zbędnych ozdobników, jak piwko czy rozmowa. Niemniej jednak to moje – może i świadome – błądzenie pozwoli tym wytrwalszym lepiej mnie zrozumieć. Lepiej pojąć, dlaczego podchodzę tak, nie inaczej, do sprawy pokarmu, jedzenia – łączności Ziemi z Niebem. Tego, co zgoła grzeszne, choć wiarą uświęcone i tego, co niedościgłe w krainie sacrum trwa.
Pamiętam, w rodzinnym domu pokarm, pożywienie i jego spożywanie to był cichy rytuał, to była zapłata za pracę i kredyt na życie potem. Każdy pokarm był święty, był przecież owocem pracy, był też darem nieba. Nie było mowy o tym, aby żywność marnować, żeby cokolwiek z żywności zostało wyrzucone. Będzie o tym więcej... 
Miałem w planach słoninkę z Hajnówki okrasić jeszcze – jak było w oryginale – octem spirytusowym. Zostanę jednak przy tym, co zrobiłem teraz, czyli przy occie jabłkowym. Nie będę więcej wydziwiał. I tak nie wycisnę więcej wspomnień z tego kawałka słoniny - nawet gdybym pokropił ją łzami tęsknoty.
Mój młodszy syn jeszcze do niedawna uwielbiał jeść rękoma. Chwytał pokarm w palce i zjadał spokojnie. Oczywiście to przecież takie niekulturalne! Trzeba było koniecznie oduczyć go tego. Trzeba było wkładać do głowy małego człowieka zasady zachowania i używania sztućców. Przypomina mi to Martina Edena, gdy zapragnął porzucić siebie prawdziwego i dla ukochanej stać się bywalcem salonów. A na salonach – wiadomo – etykieta rzecz święta. Trzeba innym dorównać, a najlepiej być lepszym. Trzeba dla poklasku zapomnieć o sobie. Dla akceptacji innych trzeba koniecznie się skundlić. W końcu pieprznął to wszystko, bo zatęsknił za sobą – prawdziwym Martinem Edenem – człowiekiem z krwi i kości. Porzucił kukłę śmieszną stworzoną dla światka. Zmęczony kołtunerią i hipokryzją innych, ukojenie znalazł w przepaści samobójstwa.
Dzisiaj, co tu gadać, na każdym niemal kroku widzę straszne przykłady, jak ludzie potrafią zgłupieć. Głupieją ludzie strasznie na punkcie mody w ubiorze, trendów obyczajowych, modnych potraw, gadżetów... Dziś potrafimy wbrew sobie zachwycać się modnym kitem, ukrywając skrzętnie przy tym odruchy wymiotne. Niesamowite wysiłki potrafi czynić jednostka, żeby dobić do grupy jakiejś śmiesznej elyty! „Elita ze śmietnika!” – tak często określał mój zmarły przyjaciel inteligencję na wyrost.
W tle wciąż się czai myśl o Marii z Hajnówki – sympatycznej staruszki z kawałkiem słoninki. Musiała słoninkę sprzedać. Emerytura niska. Do opłat za mieszkanie trzeba jakoś dorobić. W tle wciąż się pojawia obraz jej szczerej twarzy, szczerego uśmiechu i z tym uśmiechem życzeń: – Zdarowych swiat! – wyśpiewanych.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...