18 listopada 2016

Idź tam...

W środę rano wracałem z pracy po nocnej zmianie i w pewnym momencie w zielonej jeszcze gęstwinie drzewa usłyszałem takie ptasie trele, jakby to jeszcze lato w najlepsze panowało, a nie ponura jesień i przednówek zimy.
Jakiś czas temu byłem w polskim biurze i zabrałem ze sobą (były wyłożone do wzięcia) jeden z numerów „Roty”, pisma patriotycznego wydawanego przez Stowarzyszenie Patriotyczno-Historyczne Militia Regini Poloniae. Pismo leżało kilka dni w domu, aż w końcu zacząłem je czytać i na samym początku natknąłem się na takie tekst pod tytułem Idź tam, gdzie wzywa cię Maryja.
Autor tekstu stwierdza, że Maryja chce przede wszystkim pokrzepiać swoje dzieci. Dlatego zwraca się zazwyczaj do najbardziej „obitych”, „poturbowanych”, zranionych i doświadczonych przez los.
Po przeczytaniu tych słów pomyślałem, że ja też należę do tych nieźle przez los „obitych”, „poturbowanych”, zranionych i doświadczonych. Tak to przynajmniej wewnętrznie odbieram i czuję. Zdaje sobie jednak przy tym sprawę, że moje problemy i zmagania z codziennymi zrządzeniami losu mogą dla wielu wydawać się wręcz śmieszne.
Wiem, ze wielu ludzi zmaga się z problemami, o których nawet nie myślę, a jeśli takich ludzi spotykam na swojej drodze, to włos mi się jeży na głowie i zastanawiam się, jak oni to wszystko ogarniają i dają radę dźwigać.
Chylę przed takimi ludźmi głowę i modlę się o siłę dla nich, a przy okazji proszę o siłę i wytrwałość dla siebie.
Autor wspomnianego tekstu pisze następnie, że Maryja jako Matka Niepokalana każdemu swojemu dziecku ofiarowuje pięć kluczy:
1.      przyjaźni z Jezusem
2.      ufności w Jego nieskończoną miłość i Miłosierdzie (nie wiem, dlaczego „miłość” autor napisał z małej, a „Miłosierdzie” z dużej litery)
3.      poczucia własnej wartości
4.      poczucia własnej misji do spełnienia, którą mogę tylko ja wypełnić
5.      wewnętrzną wolność i wspaniałe zachowanie, kierujące się zasadami savoir-vivre, rycerskości, o której mawiał św. Maksymilian Kolbe.
Posiadając te pięć przymiotów, możemy z radością iść przez świat… stwierdza autor tekstu.
Pomyślałem, że cudownie byłoby żyć wśród ludzi wcielających w życie takie dary charakteru i wiary.
Znów przypominają mi się tutaj ewangeliczne słowa Mistrza: Królestwo moje nie jest z tego świata... i sprowadzają mnie skutecznie do nizin ziemskiej ludzkiej rzeczywistości. Ten świat nie będzie się kręcił według ewangelicznych zasad, gdyż jego władcy zależy na czymś zupełnie odwrotnym.
Mimo to wiem, że warto i trzeba toczyć nieustanną wewnętrzną walkę o siebie. Nikt za mnie tego nie zrobi. Nikt za nikogo tego nie zrobi. Każdy musi to zrobić, robić sam. Ja czynie to w miarę moich sił i możliwości duchowych.
Lektura tekstu zbiegła się w czasie z pomysłem opisania dziejów jednego różańca, który znalazłem w Nottingham wśród śmieci. Różaniec był uszkodzony i niepełny. Naprawiałem go przez jakiś czas, szukając najlepszego pomysłu na tę naprawę. W pewnym momencie o mało go nie straciłem i nie został zniszczony. Jednak udało się wreszcie dzieło dokończyć. Jak wyszło, pokażę Wam w jednym z kolejnych wpisów na blogu.
Czasami w moim życiu dziwnie splatają się wydarzenia. Sądzę, że każdy choć raz to odczuł. Ja w takich chwilach myślę, że wszystko wokół mnie toczy się według jakiegoś ustalonego już planu. Dobrego planu. Wystarczy tylko dużo siły i samodyscypliny, żeby tegoż planu nie zmieniać swoim postępowaniem, nie psuć świetnie napisanego scenariusza swojego życia. Wystarczy tylko wiara jak ziarnko gorczycy i wszystko ułoży się do dobrą dla nas całość.
Piszę te słowa przed kolejną nieprzespaną nocą. Za dwie godziny i osiem minut rozpoczynam swoją kolejną nocną zmianę. To kolejny krok na drodze do wyznaczonych wcześniej ziemskich celów małego człowieka. A skoro człowiek mały, to i cele straszliwie przyziemne.
Ale wracając jeszcze do wspomnianego tekstu o „obitych”, „poturbowanych”, zranionych i doświadczonych przez los, to muszę tutaj stwierdzić, że najbardziej bolesny dla mnie jest fakt, że nie mogę pomóc osobie, którą kocham bardziej nawet niż siebie.
To mnie tak rozbija, że nie tylko nie mogę zebrać myśli, ale często nie potrafię się ruszyć z miejsca, nie potrafię poruszyć małym palcem u ręki. Jakby jakiś paraliż mnie dotykał i trwam wówczas w dziwnym odrętwieniu, nie widząc nic i nie mając żadnego pomysłu, co zrobić.
Święty Augustyn napisał: Kochaj i rób , co chcesz! Od czasu, kiedy pierwszy raz przeczytałem tę myśl, nie mogę się nadziwić ile treści można zawrzeć w kilku słowach. Ale to jest możliwe, jeśli idzie o Miłość prawdziwą, a tym bardziej możliwe, kiedy o takiej właśnie Miłości mówi osoba, która zaznała bólu upadku.
Być może za mało, za słabo, niedoskonale kocham, skoro moja miłość nie potrafi zerwać więzów krępujących ukochaną osobę.
Iść tam, gdzie wzywa Maryja?
Próbuję, ale widać i w tym jestem zbyt niedoskonały, aby osiągnąć to, czego pragnę. Nie dla siebie. Mnie naprawdę niewiele potrzeba – wystarczy świadomość, że ci, których kocham są zdrowi i spokojnie żyją, a przy tym uśmiechają się radośnie.
Tak już jesteśmy skonstruowani, że jeśli sami nie chcemy sobie pomóc, to na nic wysiłki innych, nawet tych, którzy życie swoje za nas by oddali.
Ksiądz Kapelan „Roty” kończy swój tekst słowami:
Pamiętaj, drogi Pielgrzymie, kochany czcicielu Matki Najświętszej – z Niepokalaną przy Tobie i w Twoim sercu nigdy nie przegrasz. Dlatego powtarzaj Jej słodkie „Totus Tuus – cały Twój”!
Dlaczego zatem nie opuszcza mnie poczucie przegranej?
Czyżbym był aż tak ślepy, że nie widzę czegoś, co znaczy zupełnie co innego, niż ja myślę?
Naprawdę nie wiem, ale idę tam, gdzie…
Nigdy nie wyzbędę się marzeń o szczęściu tych, których kocham. I nieważne ile razy jeszcze dostane baty w drodze przez to życie!
Trochę dalej mi do szczerego uśmiechu,
niż wcześniej myślałem!  

 Czas i Miłość wszystko ułożą w całość!

15 listopada 2016

Żyć

W ostatnim wpisie obiecałem sobie, że będę skupiał się na chwili teraźniejszej. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że to takie trudne. Przyznać jednak muszę, że to były dobre dni, choć schodów w nich nie brakowało, a nawet było bardziej pod górę, niż dotychczas. Wszystko przez myśli pędzące do przodu albo wspomnienia. To były chwile. Odrzucałem je natychmiast i skupiałem na tym, co mam robić i co robię w danym momencie.
Chciałem popracować w swojej norce i potrzebna mi była drabina. Nie wiedziałem jednak skąd jej wziąć. W końcu pożyczyłem drabinę od Pakistańczyków prowadzących niedaleko sklep ogólnospożywczy, chemiczny i coś w rodzaju apteki. Słowem, wszystko w tym sklepie można kupić. No, dobrze, prawie wszystko. Właściciel zaproponował mi małą drabinę. Stwierdziłem jednak, że tak mnie nie interesuje. Później powiedział, że ma większą, ale mi jej nie pożyczy. Tłumaczyłem, że mieszkam po sąsiedzku i przed zamknięciem sklepu albo najdalej w niedzielę do godziny dziewiątej rano drabinę odniosę. W końcu dał się namówić i przyniósł mi z zaplecza uszkodzoną drabinę, której rozmiar odpowiadał mi jak ulał. Powiedział, żebym nie stawał na ostatnim stopniu, który jest uszkodzony.
Robotę rozpocząłem od naprawienia drabiny. Udało się, a później udało się zrobić co nieco w mojej norce, czyli załatać dziurę w suficie.
Odniosłem drabinę tego samego wieczora przed zamknięciem sklepu. Powiedziałem właścicielowi, że naprawiłem ją. Był zachwycony. Przybił piątkę i pogratulował mi dobrej roboty.
Dzisiaj tez pożyczałem od nich drabinę. Nie było żadnego problemu.
Po dzisiejszej robocie moja norka zaczyna coraz bardziej przypominać miejsce do mieszkania. Cieszę się, ale nie nakręcam zbytnio, ponieważ wiem, ile jeszcze roboty mnie tutaj czeka. Daję sobie jednak tyle czasu, ile będzie trzeba. Jak by to zatem Anglicy powiedzieli, będę robić porządki zgodnie z zasadą „step by step”.
W okolicy, w której teraz mieszkam, przeważają Pakistańczycy. Dużo też mieszka tutaj Cyganów, chyba raczej głównie z Polski, ponieważ ten język słyszę u nich najczęściej. No i oczywiście Polacy. W sumie to zamieszkałem około dziesięciu minut wędrówki od poprzedniej mojej kwatery i niewiele zmieniło się w narodowościowej mieszance. Z nowego miejsca zamieszkania mam bliżej do najbliższego meczetu niż poprzednio i trochę dalej do polskiego kościoła.

Zajmij się życiem albo umieraniem!
To słowa wypowiedziane przez głównego bohatera filmu Skazani na Shawshank.
Nie będę nudził o filmie, ponieważ z pewnością wszyscy ten obraz już widzieli. Jednak te słowa zapadły mi w pamięci. Co jest zatem życiem, a co umieraniem w tym życiu?
No i proszę, wystarczyło trochę świadomości życia chwilą przez dwa dni i już się pojawiają szekspirowskie pytania.

Wczoraj dość długo rozmawiałem ze starszym synem. Dawno tak nie rozmawialiśmy. Myślę, że przez wiele lat zajmowałem się umieraniem. Robiłem wszystko, żeby tylko nie żyć naprawdę dla siebie i najbliższych, ale umierać w tym moim niby życiu. Teraz widzę, że powoli wszystko wraca na swoje miejsce. Uśmiech też powróci w odpowiednim czasie.

Jeszcze jeden filmowy cytat. To z filmu Wszystko za życie, o którym kiedyś już pisałem. Sfilmowana prawdziwa historia Christophera Johnsona McCandlessa (12 II 1968 – 18 VIII 1992).Podtrzymuję moje wcześniejsze zdanie, że ten film naprawdę warto obejrzeć. Nawet koniecznie trzeba obejrzeć.
Główny bohater filmu  pewnym momencie wypowiada takie słowa: Zamiast miłości, zamiast pieniędzy, sławy i sprawiedliwości obdarz mnie prawdą.
Nic dodać, nic ująć. Wszak Prawda was wyzwoli!
Myślałem o tym długo i doszedłem do wniosku, że współczesny człowiek bardziej zabiega o to, aby kochanym osobom dać raczej to pierwsze niż to, co jest tak istotne, żeby żyć w pełni – prawdę.
W filmie zresztą można znaleźć wiele innych ciekawych wypowiedzi. Myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie.

Dlaczego o tym wszystkim piszę?
Zapewne dlatego, że odpycham od siebie to, co naprawdę powinienem napisać. Pisać o tym, jak Polacy tutaj sobie radzą. Jak siebie oszukują. Jak sobie pomagają. Jak łatwo zatracić się w czymś, co tutaj nazywa się odniesieniem sukcesu. Jak łatwo tutaj zatracić się w swoich słabościach.
Wiem, że zbliża się ta chwila, kiedy będę musiał do tego przysiąść. Coraz bardziej układa mi się to w głowie. Ale jeszcze odsuwam to beznadziejnie!
W Ostatnim kuszeniu Chrystusa główny bohater, czyli sam Chrystus, zanim odnalazł drogę, odwiedza Marię Magdalenę, żeby prosić ja o wybaczenie. Zanim do niej wszedł, Chrystus wypowiada słowa: Boże, dziękuję ci, że przywiodłeś mnie tu, gdzie przyjść nie zamierzałem.
Ja też trafiam tutaj w miejsca, do których nie zamierzałem zachodzić. Poznaję też ludzi, których poznać nie zamierzałem. I dziękuję za to wszystko, gdyż wierzę, że to są kolejne etapy mojej drogi, kolejne przystanki na drodze do celu.
O tym też trzeba będzie napisać w odpowiednim momencie.
Przyjdzie na to czas!

Przez kilka dni pozwalałem sobie na luksus powrotu do filmów, które lubię i uważam, że warto je nie tylko obejrzeć, ale też co jakiś czas do nich wracać. To tak, jak powroty do dobrych książek, choć nie tak dobrych, jak Biblia.
A zatem obejrzałem kilka swoich filmów i teraz znów wracam przede wszystkim do pisania. Nie mam w tej materii zaległości. Po prostu, ostatnio mniej pisałem, niż powinienem.

W minioną niedzielę moja siostrzenica powiedziała mi, że przeczytała kilkanaście stron Szlochu i stwierdziła, że to ciężka lektura.
Byłem zaskoczony, że poruszyła ten temat. Rozmawialiśmy o czymś innym i kiedy wspomniała o moim Szlochu, nie potrafiłem wypowiedzieć słowa. To było tak, jakby ktoś chciał ze mną rozmawiać o najbardziej skrytych myślach i tajemnicach, które samotnie niosę w sercu do grobu.
Teraz, gdy o tym myślę, przypominam sobie, że odczułem wtedy też jakąś niewytłumaczalną radość z powodu, że ktoś wspomniał o mojej książce. To tak, jakbym osiągnął swój pisarski cel. Ktoś poza mną próbuje czytać to, co napisałem, co wyszło ze mnie, co chciałem oddać ludziom.

Jeśli idzie o pisanie innych, to mam do przeczytania trzy książki. Jakie? Będę wspominał o nich, będąc w trakcie lektury. Codziennie staram się przynajmniej dotknąć Biblii. Nowy Testament postanowiłem przeczytać po angielsku w przekładzie Gedeonitów. Mam też pod ręką całą Biblię Tysiąclecia.
Ponieważ częściej mam tutaj pod górę w drodze do wyznaczonego celu, czasu na pewno mi starczy, aby wszystkie te lektury przeczytać i przemyśleć przed powrotem do kraju. Biblii nigdy nie przeczytam i nie przemyślę do końca. Wiem, że życie ludzie zbyt krótkie jest, aby cel ten osiągnąć!

A zatem próbuję żyć chwilą.
I jeszcze jeden cytat z filmu Wszystko za życie: Szczęście autentyczne jedynie, gdy się nim dzielisz.
Zatem człowiek nie może być autentycznie szczęśliwy w samotności?
Każdy sam musi sobie odpowiedzieć na to pytanie.

Przed chwilą przed ekranem komputera latało jakieś stworzenie podobne do komara. W Anglii jest ciepło. Dzisiaj po zmroku mogłem iść do sklepu w koszulce na krótki rękaw i nie czułem zimna. Nikogo też tutaj nie dziwi taki ubiór w połowie listopada.
Życie zbyt krótkie, żeby się żyć nauczyć! 


12 listopada 2016

Po co to robię?!

Tematy poruszane dzisiaj są znane Wam z pewnością, ponieważ już nieraz zahaczałem tu o nie. Myśli zawarte w tekście nie wszystkie należą do mnie. Część z nich może być parafrazą np. słów lubianych poetów albo zapisanych na skrawku papieru cytatów wielkich tego świata. część można odnieść do Biblii, ale to żaden wstyd.  Muszę też jednak zaznaczyć, że reszta jest moja i basta!
Ponieważ wszyscy grzesznicy są moimi braćmi, wszystkie grzesznice świata są siostrami moimi, będę biegał myślami pomiędzy prawdą i fałszem. A kto odkryje granicę, niech to zachowa dla siebie.
Nasze życie codzienne – setki informacji, problemy, obowiązki, kilka praw bez pokrycia. Część z tego nas cieszy. Wiele irytuje. I trzeba wciąż powtarzać, że świat nie będzie taki, jakim widzieć go chcemy albo wymarzyliśmy. Nie będzie świat skrojony na miarę naszych oczekiwań. Na nic nasz płacz! Na nic żale! Utoniemy w smutku, a świat przetoczy się po nas jako walec historii.
Co najwyżej możemy wciąż na nowo potwierdzać, że płyniemy pod prąd, bo z prądem płyną śmieci.
Jadąc kiedyś swym wehikułem, którym rozrywałem przestrzeń, słuchałem radia i usłyszałem głos. Zapewniał mnie ten głos, że tak było od zawsze, od kiedy mówiący pamiętał, żył w zgodzie z naturą, żył miłością do otaczającej natury. Głos dorosłego człowieka wspominał dziecięce lata, kiedy to ojciec znalazł przy sianokosach jaja bażanta. Nie zrobił z nich jajecznicy, tylko dał kwoce wysiedzieć. Później małe bażanty wychowywały się z drobiem, a kiedy podrosły, poszły w siną dal.
To, zdaniem mówiącego, był prawdziwy wyraz miłości do natury; miłości, co w gospodarstwie rolnym rodziców jego kwitła.
Miłość czy zwykła głupota?
I po co w ogóle tak mówić?
Skoro ktoś jaja podbiera, to po to, żeby je zjeść. Tak robi rozsądny lis i każde mądre zwierzę.
Tata opowiadał mi kiedyś, jak w czasach wojny i tuż po niej jako mały chłopiec z kolegami często wykradali z ptasich gniazd świeżo zniesione jaja, żeby babcia przygotował z nich jajecznicę.
Ci mali chłopcy z moim tatą wypełniali poniekąd nakaz Boga – daję wam na pokarm.
Ale człowiek dzisiaj koniecznie chce błyszczeć nieskazitelną miłością do świata natury! Nie potrafi tylko pokochać człowieka, który w tym świecie natury jest celem samych w sobie.
I wysnułem wniosek z tego słuchania bajania, że taka miłość do natury wynikach raczej z głupoty. No może nie głupoty, ale niewiedzy na pewno. Bo miłość do natury wyraża się w tym, że jesteśmy jej cząstką i korzystamy z jej darów. Korzystamy rozsądnie, w granicach naszych potrzeb; korzystamy nabożnie, nie na żaden zapas!
Ten sam głos w radio ani słowem nie wspomniał był o tym, jak bardzo ich miłość do natury obejmowała drób – kury, kaczki, gęsi, a nawet indyki… te nie mogły pójść sobie, jak bażanty – w dal siną! (Natomiast w taką dal mógł bez problemu iść kochaś!)
Kury, kaczki i gęsi… to mogły pójść co najwyżej na spacer do pieńka, a później do garnka. No i trafić na stół podczas rodzinnego obiadu.

Gdzie kończy się i gdzie zaczyna granica naszego zagubienia w tym, kim naprawdę jesteśmy, a jacy chcemy być?
Dlaczego wolność i życie bażanta jest dla jednych wyrazem miłości do natury?
Czym zatem dla tych samych jest niewola i śmierć drobiu, i wszelkiego stworzenia hodowanego po to, żeby je zjeść ze smakiem?
Jest też wyrazem miłości człowieka do natury?

Jeśli ja wierzę w to, a wierzę w to, że Bóg dał mi bażanta na pokarm, to zjedzenie jaj bażanta albo samego bażanta nie uważam za grzech. Nie uważam też tego za brak miłości czy szacunku dla natury.
Tak, jak grzechem nie jest zjeść rosół z domowej kury, tak grzechem dla mnie nie jest zjeść na obiad bażanta.
Grzechem jest żreć, a nie jeść; grzechem jest dla mnie zdobywać pożywienie, kiedy jestem syty!
Dlatego daleki jestem od stwierdzeń tego typu, że kocham przyrodę, ponieważ wolno puszczam bażanta. Bażanta puszczam dlatego, że mam na podwórku kury; mam w sklepie drób rozebrany na czynniki proste, mam w restauracjach dziczyznę, w tym z pewnością bażanty, więc mogę sobie pozwolić na taki gest miłości. W ogóle to cham wszystkie zwierzęta, w tym również te hodowane na pokarm, dopóki jestem syty i nie burczy mi z głodu w brzuchu.
Gdybym bowiem był głodny i nie jadł przez kilka dni albo przez kilka dni zajadał się suchym chlebem, a w garści trzymałbym jaja bażanta albo samego bażanta, to miłość do natury polegałaby na tym, że podziękowałbym Bogu za ten dar, a później zabiłbym czym prędzej ptaka i szybko go ugotował, upiekł czy co tam jeszcze. A w razie braku ognia zjadłbym go na surowo. Jak robią to głodne zwierzęta i naprawdę głodnym ludziom nieraz też się zdarzało.

Taki trywialny przykład o tym, jak świat jest prosty i jakie wspaniałe prawa rządzą nim od początku – na przykład zabijam po to, żeby móc przeżyć do jutra.
Tymczasem współczesny człowiek brzydzi się zabijaniem. Woli sobie kupować niewinność w sklepie mięsnym, gdzie za szybą lodówki leżą poćwiartowane z miłością do natury ciała ptaków i zwierząt.

Komplikujemy świat, w którym przyszło nam żyć. Już tak bardzo wymyśliliśmy siebie oddalonych od świata natury, iż wierzymy, że tacy w istocie jesteśmy.
A nasze biedne umysły?
Strach pomyśleć, jaki balast dźwiga umysł przeciętnego człowieka – problemy własne, najbliższych, przyjaciół; miejsca, z którymi jesteśmy związani; zobowiązania z przeszłości, plany na przyszłość, marzenia, zwątpienia, chwile radości, rozpaczy; wzloty, upadki; troski, te codzienne, na teraz i te bezsensowne, bo dotyczące nieznanej przyszłości; jeszcze wyrzuty sumienia i ran zabliźnionych ciągłe rozdrapywanie…
Choć wszyscy dobrze wiemy, że to niczemu nie służy poza autodestrukcją, to jednak oddajemy się temu z godną podziwu konsekwencją.
Choć wiemy doskonale, że to zbędny życiowy balast, zbędne obciążanie siebie i innych wokół nas, okradanie siebie z tego, żeby żyć naprawdę, bo naprawdę żyć można tylko chwilą teraz. To jednak brniemy w to wszystko, co sobie wymyśliliśmy, co mogło być, co było tylko nie, tak jak trzeba; co może będzie jutro, pojutrze, za rok czy dwa.
Powtarzam sobie jak mantrę. Wiem o tym doskonale! Ale to takie ważne i dziś już tak zapomniane, że sam w to nie mogę uwierzyć i ciągle siebie utwierdzam, że życie wtedy ma sens, kiedy żyjemy TERAZ, a nie umarli z WCZORAJ albo jeszcze nieobecni JUTRO!
Jeśli będę powtarzał, to w końcu zrozumiem, że przeszłości już nie ma, że przyszłość to miraż, a ja JESTEM TERAZ!
To cała filozofia!
My wszyscy o tym wiemy! I co z tego, że wiemy? I tak zrobimy swoje – zanurzymy się jeszcze bardziej w tym, co wczoraj i jutro, o teraz zapominając, jakbyśmy bali się chwili.
Niech każdy siebie zapyta i sam sobie odpowie, ile uwagi poświęca chwilom obecnym, trwającym, dziejącym się teraz, a ile wspomnieniom, planom, marzeniom, wyrzutom, zazdrości i w ogóle temu wszystkiemu, co nie dzieje się teraz.
Do mnie to ciągle dociera, jak bardzo żyć nie umiem, a moje biedne serce tłoczy wciąż krew do mózgu, a z krwią wystarczającą ilość tlenu, żebym mógł jasno myśleć, ale nie robię tego!
Jasne, że przeraża myśl o przewróceniu do góry nogami dotychczasowego życia, ale inaczej się nie da, jak tylko zgodnie z biblijnym nakazem, żeby stać się jak dziecko albo za myślą Herberta: Odrzuć pamiątki, spal wspomnienia i w nowy życia strumień wstąp…
To takie oczywiste!
To takie porażająco proste!
Tylko, że dzisiaj najczęściej jest tak, że rzeczy naprawdę proste, będące wciąż pod ręką, są dla nas, stworków dziwacznych, tak oczywiste, że już nieosiągalne.

Tak myślałem wczoraj. Przyznacie, że niezły bałagan noszę codziennie w głowie. Tak myślę i dzisiaj, ale robię inaczej – zamartwiam się tym, czego nie ma albo tym, co było.
Dlatego może dzisiaj spróbuję nieco inaczej. A co z tego wyjdzie, napiszę po zmroku.
Mam tyle problemów w tej chwili do rozwiązania,
a myśleć o nich nie mam czasu.
Tak jestem wczorajszym i jutrzejszym dniem
zaabsorbowany! 


11 listopada 2016

Żeby nie zapomnieć!

Dzisiaj w Polsce świętuje się kolejną rocznicę odzyskania niepodległości. Jeszcze dwa lata i będzie setna rocznica tego święta.
Ciekawe, który wódz w małej gminie na końcu świata, gdzie świat się właśnie zaczyna będzie tę rocznicę z Mieszkańcami obchodził?
Trzeba poczekać, a wszystko stanie się jasne w Anno Domini 2018.
Teraz natomiast napiszę o wszystkim i niczym, żeby nie zapomnieć, jak się pisze.
Zamierzam publikować w zakładce „Egzorcyzmy nad Polakami” coś w rodzaju dziennika emigracyjnego. Podsunęła mi ten pomysł bliższa niż bliska mi osoba. Sprawa jest rozwojowa i, muszę przyznać, intrygująca. Mam przecież trochę notatek, trochę już tutaj przeżyłem i doświadczyłem. Czemu zatem tego nie ubrać w szaty pisma i nie ukazać Czytelnikom prawdy o nas, oddalonych nieco od domu? Warto też chyba poświęcić kilka stron tym, którzy Polakami być nie przestali, ale do Polski, poza spędzaniem tam urlopu, wracać nie zamierzają.
Będzie zatem i o moich tutaj pracach nad książką, zbieraniem materiałów do kolejnej. Będzie o teraźniejszym moim życiu codziennym i jego meandrach, o jakich nawet nie śniłem, wyjeżdżając do cywilizowanego przecież kraju. Będzie o przyjaciołach (zdążyłem już takich ludzi tutaj poznać w biedzie), znajomych, wrogach i ludziach zupełnie postronnych. Będzie o dusigroszach i ludziach szczerych do bólu. Poświęcę stronę pluskwom, które też miały udział w uczeniu mnie życia w Anglii. I jeszcze o czymś tam będzie.
To może być nawet ciekawe. Temat kiełkuje we mnie na tyle szybko, że zaraz będą owoce. No, może nie tak zaraz, ale za kilka dni, tygodni.
A teraz niech ktoś mi odpowie, dlaczego rok albo dwa lata temu zanotowałem sobie moje przemyślenia z jednej z kontroli komisji rewizyjnej w małej gminie na końcu świata.
Było to tak, że jeden z radnych funkcyjnych, słowem – przewodniczący komisji, chciał zajrzeć w jednej z jednostek organizacyjnych gminy do danych osobowych tam przechowywanych. Natrafił jednak na zdecydowany opór młodej pracownicy, która powiedziała, że przewodniczący i inni mogą sobie zajrzeć co najwyżej w gacie i stwierdzić z radością, że ich nie pobrudzili.
Larum podniósł przewodniczący komisji, że ktoś mu prawa odbiera, nie wiedząc zapewne, że nigdy takich praw nie miał.
Wódz i niektórzy radni powinni wiedzieć, że są prawem wyznaczone pewne granice wścibstwa. Zdawała się tego kiedyś nie rozumieć jedna ciekawska osóbka i być może chciała zrobić to za czyimś tam pośrednictwem.
Nie udało się!
Brawo dla pracownicy!

Dlaczego to zanotowałem?
Myślę, że zmartwiła mnie ta chęć osób nieuprawnionych do zaglądania w cudze życie. moje dane osobowe też leżą sobie gdzieś tam i ktoś tam jest gardłem odpowiada za to, żeby ich chronić. Nie wiem tylko czy w małej gminie na końcu świata wódz i niektórzy radni o tym pamiętają. Nie wiem też czy mają świadomość odpowiedzialności za tego typu wiedzę.
Pocieszę tych, którzy chcieliby zaglądać w cudze gniazdka, że są sprawy na ziemi, nawet w małej gminie na końcu świata, gdzie świat się właśnie zaczyna, o których lepiej nie wiedzieć. Wtedy śpi się spokojniej.

Zanotowałem też sobie opowieść o jednym z radnych, który strasznie krytykował inicjatywy oddolne zmierzające do integracji środowisk wiejskich. Publicznie nieraz twierdził, że wspieranie przez samorząd tego typu działań, to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Często też krytykował remonty budynków użyteczności publicznej na terenach wiejskich.
Później, na szczęście, odmieniło się człowiekowi i zaczął to wszystko chwalić. Nawet popierać zaczął takie właśnie działania.

Dlaczego to zanotowałem?
Chyba dlatego, żeby sprawę zmienności człowieka jeszcze raz przemyśleć. Wyszło mi z tego myślenia, że to wstępne przygotowania do przyszłej kampanii (niech nikt nie pyta, jakiej…). Skoro większość popiera tego typu działania, to po co się wychylać? Lepiej zmienić zdanie i zyskać kilka głosów, niż zdania nie zmieniać i głosów nie zyskać.
Tylko czy warto dla głosów robić z siebie … (niech każdy dopowie, co chce)?

Zanotowałem jeszcze dobrze ponad rok temu, że najpierw chciałem zostać mechanikiem samochodowym. Zostałem. Kiedy jednak kończyłem zawodówkę, pomyślałem, że warto by zostać technikiem eksploatacji i obsługi pojazdów samochodowych. Zostałem. Kiedy jednak kończyłem technikum, stwierdziłem, że wcale mnie nie ciągnie do leczenia silników i podzespołów aut. Dużo bardziej leżało mi czytanie książek i pisanie. Doszedłem do wniosku, że trzeba studiować. I po latach edukacji w dziedzinie mechaniki samochodowej (i praktyk odbytych m.in. w Niemczech demokratycznych oraz FSM w Bielsku Białej…) wylądowałem na studiach humanistycznych.
Po kilku latach pracy w szkole poczułem, że jestem wypalony. Nie miałem w sobie ognia, żeby nim świat uczniowski podpalać. Postanowiłem zatem spróbować sił w samorządzie. Dzięki pomocy ludzi i ludzi poparciu zostałem wodzem w małej gminie na końcu świata, gdzie świat się właśnie zaczyna.
Nie liczyło się nic, tylko praca. Zaniedbałem siebie, bliskich. Zapomniałem o wszystkim, co kiedyś lubiłem. Skupiłem się na tym, żeby robić robotę samorządową. Trochę udało się zrobić dzięki pomocy ludzi.
Następnie ludzie pomogli mi zakończyć robotę z samorządzie.
Wylizałem rany i postanowiłem pisać oraz spróbować zupełnie czegoś innego w życiu, niż dotychczas robiłem. Dlatego jestem tutaj, gdzie jestem i mam zamiar wytrzymać tak długo, aż wygram.
Próbuję też nieustannie odnaleźć drogę do najbliższych mi osób. To najtrudniejsze zadanie, ale wierzę, że małymi krokami można dojść dalej niż w siedmiomilowych butach.
To, co napisałem wyżej, opatentowuję jako mój aforyzm. Całkiem zgrabna myśl przed piątą nad ranem (w Polsce zaraz szósta).
Nie żałuję moich życiowych meandrów. Mam tylko nadzieję, że jeszcze trochę przede mną.

Zbliża się piąta nad ranem. Nie mogłem zmrużyć oka. Problemy, tęsknota, pisanie… i trochę innych spraw skutecznie mnie trzymały w stanie ciągłej czujności. Nic mi zatem nie pozostało, jak życzyć Wam spokojnego dnia, a sobie, żebym wytrzymał w pracy i nie upadł po drodze.
Jeśli jutro napiszę kolejnego posta, to znaczy, że przetrwałem i będę szedł dalej.
Przed chwilą, w ramach relaksu, rozwiązałem krzyżówkę. Rozwiązaniem było przysłowie jakuckie: Stary pies nie szczeka na próżno.
Uśmiechnąłem się mimo woli, ponieważ pomyślałem o moim pisaniu. 



Nie piszę na próżno!

10 listopada 2016

Ostatnia odsłona...

Tutaj mam jeszcze dwie godziny i pięćdziesiąt dwie minuty do piątku, ale wiem, że w Polsce mam o godzinę mniej. A przecież dzisiaj jeszcze obiecałem, że dokonam ostatniego wpisu dotyczącego mojej niemieckiej emigracji. Zatem spieszę z pisaniem, żeby przed polską północą, a u mnie przed godziną 23. post był w sieci.
Na kilka dni przed wyjazdem zapisałem:
Mam tutaj niezłą szkołę pokory. Jednak wszystko przyjmuję ją z godnością, gdyż cały czas twierdzę, że muszę ponieść karę za swoje przeszłe błędy, którymi pamięć wciąż karmi mój umysł. Ale to wszystko do czasu, aż naprawdę nauczę się żyć chwilą.
Od kilku dni wiążę duże nadzieje z wyjazdem na Wyspy. Może tam będzie bardziej normalnie. Wszystko się okaże w swoim czasie.
Tak bardzo chciałbym rozwiązać pewne problemy.
Myślę o zmarłej siostrze i wyrzucam sobie, że nie zrealizowałem kilku spraw, które jej obiecałem. Wiem, że już nic nie zrobię w tej materii, a jednak nie potrafię przestać myśleć.
Myślę też dużo o tym, jak ułożą się moje sprawy w wydawnictwie.
Jasne, że chciałbym, aby się książki sprzedawały. Który z autorów o tym nie myślał czy nie myśli?
Moim marzeniem jest kiedyś utrzymywać się z pisania.

Jeden z moich współlokatorów jest już nieźle wstawiony. Jest dopiero 1722. Co będzie za kilka godzin? Nie myślę o tym, ale może być marudzenia co niemiara.

Jestem tu ewidentnie izolowany. Nic to, wytrzymam!
Szefostwo unika mnie i rozmawia ze mną przez posłańców. Niesamowite! Wiem, że nie pasuję do ich wzorca pracownika, niemego wykonawcy poleceń. Przyzwyczaili się najwidoczniej, że polskim pracownikom można zawsze, o każdej porze i wszędzie nakazać wykonanie jakiejś czynności, a oni wykonają to bez słowa, nawet z jakąś niezrozumiałą dla mnie ochotą!

Chłopaki znów się do mnie odzywają. Jest jakaś rozmowa, komunikacja. Nie wiem tylko jak długo.
Najwidoczniej mam się cieszyć chwilą względnej normalności.
Nie dbam o to!

W niedzielę 28 lutego zapisałem:
Wczoraj i przedwczoraj pracowałem po 9 godzin. Dzisiaj bolą mnie wszystkie mięśnie.
Stosunek chłopaków do mnie zmienia się na chwilę i znów uciekają przede mną albo szepczą coś do siebie tak, żebym nie słyszał. To w mojej obecności. Tupet godny naśladowania!
Zachowują się tak, jakby bali się mnie, tego, co robię i tego, jak się zachowuję.
Fakt. Nigdy nie będę należał do tzw. ich paczki i nie poddam się regułom, według których oni żyją.
Jak dobrze pójdzie, pojutrze ruszę stąd w drogę powrotną do domu. Cieszę się, że opuszczam to miejsce. Jeszcze jutro wytrzymać cały dzień w pracy i ewentualnie we wtorek do południa.
Wstałem dzisiaj po godzinie siódmej.
Od rana jeden ze współlokatorów wciąż powtarzał, że trzeba wziąć odkurzacz i poodkurzać. Sam jednak nie robi nic w tym kierunku.
Odkurzyłem u siebie i na tym koniec!
Mam dość tego towarzystwa i swojego szefostwa.
Czekam jednak chwili, kiedy rozliczę się z szefową, a później będę mknął w kierunku Polski, a przede wszystkim w kierunku mojej rodziny. Czekam na tę chwilę, choć nie ekscytuję się zbytnio, żeby czas nie dłużył mi się.

Piękne słońce za oknem. Nie wykluczam zatem, że wybiorę się na spacer na długość Różańca, żeby mieć czas tylko dla siebie.

W związku z tym, że wyjeżdżam, kupiłem wczoraj chłopakom po pięć piw. Postawiłem piwo i powiedziałem: Na zdrowie! I tyle mnie widzieli.
Nie odmówili, mimo tego, co mi robili przez jakiś czas.

Nareszcie nastał dzień 1 marca, czyli ostatni dzień tutaj.
Dzisiaj nie pracuję, tylko czekam na umówiony wyjazd. Ma po mnie przyjechać znajomy, który zajmuje się transportem ludzi.
Babcia (oma) czepiała się mnie cały poranek. Zrzędziła, że łazienka nie posprzątana. Powiedziałem, że przez cały swój pobyt praktycznie tylko ja dbałem o czystość w tym miejscu. Nic mi nie odpowiedziała. Może nie zrozumiała języka ojczystego w moim wykonaniu!
Powiedziałem prawdę, gdyż moi współlokatorzy może raz, może dwa razy pomogli mi w sprzątaniu i sami też sprzątali.
Jest już po godzinie 9., a szefowa nie raczyła się jeszcze ze mną skontaktować i rozliczyć. Mam dzwonić do kierowcy około godziny 10. Nie będę miał zatem już czasu na jakiekolwiek zakupy.
Szukałem szefowej w zakładzie, ale jej nie było. Czyżby mnie unikała do samego końca? Ma mi przecież oddać kasę, którą uczciwie zarobiłem.
Z drugiej strony do samego końca prymitywnie pokazuje mi, że jestem od niej zależny.
Nie jestem!
Nic mi jednak nie pozostaje, jak tylko czekać.
Jeśli do godziny dziesiątej nie odezwie się do mnie, idę do jej mieszkania!
Dziwni ludzie sprawiają, że miejsca, których żyją, też wydają nam się dziwne.
Nie chcę tu wracać!

W końcu poszedłem do mieszkania szefowej i poniekąd zmusiłem ją do rozliczenia się ze mną. Jak się okazało, za pobyt w jej domu odciągała mi codziennie nie 4, ale ponad 7 euro. To jak za niezły hotel. Tutaj jednak nie było nic, co mogłoby przypominać hotel nawet najgorszej jakości.
Chłopaki wcześniej mówili, że za mieszkanie płacą 4 euro dziennie. Albo ja zostałem potraktowany wyjątkowo, albo oni nie wiedzą, ile tak naprawdę płacą. Już tego nie wyjaśnię.
Przy pożegnaniu szefowa zapisała sobie mój numer telefonu i powiedziała, że zadzwoni, gdy będzie potrzebowała pracowników.
Sądzę, że wysiliła się w ten sposób na grzeczność w stosunku do mnie.
Nie powiedziałem, że nie mam zamiaru tutaj wracać i powiedziałem jej do zobaczenia z wątpliwie szczerym uśmiechem.

Wyjechałem około południa ze znajomym. Mieliśmy zahaczyć o Bremen, aby zabrać stamtąd jakąś kobietę. Miałem zatem fajną wycieczkę krajoznawczą. Znajomy to normalny człowiek, który wie, jak żyje się na emigracji i nie chce nikomu utrudniać życia. Od lat buja się po Niemczech. Niejedno widział i nie mniej przeżył! Miło nam się rozmawiało.
W pewnym momencie zadzwonił mój znajomy i zaczął krzyczeć, że nie zostawiłem mu pieniędzy za załatwienie roboty.
Odpowiedziałem, że już o tym mówiliśmy i nie zmieniłem zdania. Coś tam krzyczał, ale ja go już nie słuchałem. Pewnie był zły, że nie zdołał mnie naciągnąć na kolejną kasę, jak w przypadku wspominanej już wódki, która miała kosztować 20 euro, a w rzeczywistości kosztowała o połowę taniej.
Była słoneczna pogoda. Oglądałem przez szybę niemieckie krajobrazy i odejmowałem w myślach kilometry, które pozostały mi do domu. Miałem na koniec szczęście, ponieważ nie wracałem do domu busem, ale samochodem osobowym. Było zatem wygodnie. Wracaliśmy we troje. Nikt nikogo nie przymuszał do rozmowy. Tego mi było potrzeba od jakieś czasu.
Myślałem po drodze między innymi o tym czy Bóg nie zabrał mnie stamtąd wcześniej dlatego, że dłużej mógłbym tam po prostu nie wytrzymać. Zaczynał się przecież sezon i nie kilku, ale kilkunastu pracowników musiałbym znosić codziennie od rana do wieczora.
Chcę wierzyć, że tak właśnie było.
Nasłuchałem się bowiem opowieści o tym, co tam się dzieje, gdy wiosną zjeżdżają się pracownicy sezonowi. Przyznaję, że z niepokojem oczekiwałem ich przyjazdu. Jak się jednak później okazało, nie było mi dane tego doświadczyć. I dobrze!

Teraz, po powrocie do domu, myślę o podbiciu Anglii.

W Polsce pozostało jeszcze ponad dwadzieścia minut do północy z czwartku na piątek. Zatem rozliczyłem się z moją niemiecką w zakładanym wcześniej terminie!
Cieszę się!
W Anglii jest inaczej!
Nie pytajcie jednak czy lepiej!
Opowiem o tym w swoim czasie!


SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...