Na jakiś czas wrócę do zapisków
z emigracji. Być może do końca tygodnia uda mi się uprać z niemieckim wątkiem w
tej kwestii.
W Niemczech, zresztą
podobnie jak tutaj, ludzie unikają mówienia innym smutnej prawdy, jak choćby
ta, że właśnie tracisz pracę. Tutaj jednak spotkałem się z przypadkami, w których
przełożeni nie szczypali się w tej kwestii i publicznie wykrzykiwali niektórym tę
przykrą prawdę. Następnie z dumnie wypiętą piersią, pełni władzy odchodzili, pozostawiając
właśnie zwolnionego na pastwę gapiów, którzy stali z reguły w bezpiecznej odległości
od straceńca, aby ich, broń Boże, z nim nie powiązano.
Wspomnienia.
Szefowa w Niemczech
poinformowała mnie przez pracownika na kilka dni przed zwolnieniem mnie z pracy,
że pracuję tylko do 5 marca, a 6 marca mam opuścić kwaterę, którą zajmą inni
pracownicy.
Zasmuciło mnie, że nie
stać jej było na to, aby mi to osobiście powiedzieć, gdyż miałem o niej trochę
inne zdanie. W sumie to wyszło z tego jakieś smutne niemieckie chamstwo.
Zresztą chłopakom też pozmieniało
się. Jeden miał nadzieję, że zostanie tu na stałe; drugi, że zostanie dłużej
niż tylko do końca marca. A zatem zabiegi dyskredytujące mnie i gloryfikujące
siebie nie przyniosły oczekiwanych rezultatów.
W Niemczech
zanotowałem:
Kolejny wspólny wyjazd
na zakupy i cała kanonada wulgaryzmów pod adresem wszystkich, którzy tego nie
mogą usłyszeć.
Nie wiem, czemu mają te
wyzwiska ludzi i wulgaryzmy służyć. Naprawdę nie wiem. Z jednej strony jestem
pełen podziwu, a z drugiej jakiegoś nieokreślonego obrzydzenia takim obrotem
sprawy.
Z taką ilością
językowego, ale nie tylko, chamstwa nie spotkałem się jeszcze w swoim życiu.
Dobrze, że pracowałem
dzisiaj ponad osiem godzin. Oby tak do końca.
Poinformowano mnie dzisiaj
w pracy, że mam zapłacić jakiś tam haracz za załatwienie roboty.
Powiedziałem, że nikomu
nie będę płacił, gdyż wiem, że ta osoba nie kiwnęła placem, abym znalazł się w
tym miejscu. Dowiedziałem się też, że osoba ta nawet nie wie o tym, że tu
jestem. Do tego praca miała trwać sześć miesięcy, a trwała sześć tygodni.
Za co więc i komu
miałbym płacić kilkadziesiąt euro? Zapytałem.
W obecności innych naskoczył
na mnie jeden z chłopaków i wykrzyczał, że on za mnie ręczył i muszę zapłacić, gdyż
w innym wypadku on będzie musiał to zrobić za mnie. Dlatego powinienem zapłacić
jemu, a on odda tę kasę odpowiedniej osobie.
Powiedziałem, że jeden
ze znajomych (wymieniłem imię naszego wspólnego znajomego) powiedział, żebym
nikomu nie płacił. Zatem nie zapłacę!
Inni w milczeniu i ze spuszczonymi
głowami słuchali naszej wymiany zdań.
Mój rozmówca się
wściekł i powiedział, że i tak zapłacę.
Rozeszliśmy się do
swoich zajęć raczej nie ze znakiem pokoju na drogę.
Wiem o co chodzi.
Nie jestem nikomu nic
winien za załatwienie pracy. Natomiast mój znajomek chce po prostu wyrwać ode
mnie kilkadziesiąt euro.
Dlaczego my, Polacy, to
sobie robimy?
Przypomniała mi się
pewna sytuacja, być może o niej pisałem. Pewnej niedzieli chłopaki zjechali się
i zdecydowali, że nowy, czyli ja, stawia wódkę.
Dobra, mówię, nie ma
sprawy, ubiorę się, podskoczymy na stację benzynową (w niedzielę sklepy są
pozamykane, a na stacji alkohol drogi) i kupię wam wódkę.
Po co będziesz jechał,
daj 20 czy 30 euro (już dokładnie nie pamiętam) X-owi i on wszystko załatwi, bo
właśnie tyle euro kosztuje na stacji wódka. Krzyczał jeden ze znajomków. Był
przy tym zdecydowany nie dopuścić, abym jechał po tę gorzałę.
Dobrze, odpowiedziałem
i dałem pieniądze.
Po dwóch dniach
postanowiłem sobie zrobić spacer do sklepu i po drodze zaszedłem na stację
benzynową sprawdzić, ile rzeczywiście alkohol ten kosztował. Okazało się, że od
pięciu do dziesięciu euro mniej, niż skroili ode mnie moi rodacy.
Oszukali mnie maksymalnie
na dziesięć euro. Gdyby to zrobili na kwotę kilku tysięcy euro, może bym
zrozumiał, ale na tyle!? Tego pojąć nie mogłem. Poza tym oszukali mnie ci, z
którymi mieszkałem i pracowałem. Poczułem niesmak.
W takich sytuacjach najważniejsze
to nie brać sobie zbyt mocno do głowy tego, co cię spotyka ze strony twoich
rodaków na obczyźnie, powiedziałem sobie i spokojnie ruszyłem w drogę powrotną
do domu.
Zauważyłem, że szefowa
mnie unika, jakby bała się, że zapytam o to, dlaczego już na początku marca
jadę do domu.
I tak to zrobię!
Gdy pracuję z
chłopakami, to praktycznie do nikogo nie odzywam się.
Po pracy też jakby mnie
unikano.
Mam wrażenie, jakby
nikt ze mną nie chciał rozmawiać. Odnoszę też wrażenie, że chłopaki jakby bali się,
że ja mogę odezwać się do nich. Niepotrzebnie! Nie mam na to najmniejszej
ochoty. Jeszcze tych kilka dni wytrzymam nawet w ciemnicy, a cóż dopiero mówić o
wytrzymaniu bez kiepskiej jakości konwersacji.
Jeden ze współlokatorów
właśnie siorbie kapustę, którą gotował przez kilka ostatnich godzin, a o której
mówił co najmniej od tygodnia.
Dzisiaj po pracy nie zdążyłem
wziąć prysznica. Chłopaki tak się spieszyli na zakupy.
Jeszcze będziesz miał
czas na prysznic, krzyknął jeden z nich i wybiegł z domu.
Nie miałem nic do
jedzenia, więc cóż było robić? Pobiegłem za nim.
Myślałem, że prysznic
przed wyjściem do ludzi jest podstawą, ale widocznie myliłem się.
Coraz bardziej odczuwam
niechęć szefostwa do mojej osoby.
Widocznie nieźle sobie
nagrabiłem u nich tym dopominaniem się o dostęp do sieci internetowej.
Poza tym mam wrażenie,
że dla nich najlepiej jest, gdy Polacy są głupi, a już z pewnością głupsi od
nich i wzajemnie sobie nieprzychylni. Wtedy łatwo im rozkazywać i manipulować
nimi.
Wytrzymam! Zobaczę
jeszcze, co będzie przez tych kilka dni.
Dobija mnie też
tutejszy rozkład dnia pracowników. Przede wszystkim praca. Później szybko coś
wypić, chyba żeby zapomnieć. Najeść się do bólu, najlepiej tak bardzo, że przez
następne pół godziny człowiek nie może ruszyć się z miejsca. Wtedy właśnie jest
czas na oglądanie telewizji, najczęściej w języku, którego nawet podstaw nie rozumie
się.
Później, po tak
twórczym odpoczynku, można pomyśleć o wyskoku do miasta, żeby zgarnąć jakieś
graty niepotrzebne miejscowym i składowane przez nich w określonym miejscu.
Polakowi przecież wszystko się przyda.
Powrót najpóźniej przed
północą, wejść cichutko, żeby nikt nie słyszał i szybko spać, ponieważ rano
trzeba wstać do pracy.
Codziennie to samo.
Codziennie tak samo.
Oczywiście nie
uczestniczę w tej codzienności, ale i w moim rozkładzie dnia jest tyle sztampy
i monotonii, że szkoda o tym pisać.
Nie wiem czy dobrze
myślę, ale właśnie myślę, że chyba jest dobrze, że zbliża się czas mojego
wyjazdu stąd. Nawet nie czuję pretensji do szefowej, że skróciła mój pobyt
tutaj. Zresztą, może ta praca była rzeczywiście ustawiona na sześć tygodni, tylko
znajomek wprowadzał mnie w błąd z tymi sześcioma miesiącami, aby ewentualnie na
zapasa wyciągnąć ode mnie większy haracz za załatwienie tejże pracy?
Za jakiś czas może okazać
się, że skrócenie mojego pobytu tutaj, to w istocie skrócenie mojej drogi przez
moją tutejszą mękę!
Dzisiejszy temat dnia
podczas oglądania telewizji?
Celibat księży
katolickich.
Wnioski?
Jeden z mieszkańców
stwierdził kategorycznie, że księża katoliccy powinni żyć w normalnych
związkach małżeńskich, pobierać pensję i… spierdalać!
Muszę przyznać, że
najbardziej zapadła mi w pamięć pointa tej wypowiedzi.
Jeszcze wpis albo dwa i
niemiecka emigracja stanie się dla mnie tylko mglistym wspomnieniem. To dobrze,
bo przez to pisanie wydaje mi się, że ciągle tam tkwię, a przecież tkwię w
zupełnie innej bajce.
Lepszej?
Oto jest pytanie!
Na pewno innej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz