Wspominałem już pewnie
nieraz, że bubek ze mnie okrutny. Nawet śmierć kogoś z rodziny jest nie na
rękę, nie w porę, bo przecież to burzy wcześniej zaplanowane działania. Dla
heretyka goniącego za mirażami wyobraźni, każda śmierć, nawet bliskich osób,
jest nie w porę. Zresztą, chyba większość to ma. Mam na myśli „nie w porę”.
Na szczęście w takich
chwilach dość szybko włącza się u mnie do gry ta druga moja połowa, bardziej refleksyjna,
bardzo przez mnie lubiana część mnie.
Zmarł był w tygodniu
minionym brat mojego taty, czyli mój stryjek. Stryjek zmarł. My wciąż umieramy.
Faktycznie, śmierć stryjka
mogłem odebrać, jako tę „nie w porę”. Facet walczył z chorobą nowotworową lat pewnie
z dziesięć i nie skarżył się, tylko dzielnie znosił przeciwności. Pomimo swoich
siedemdziesięciu lat, starał się być też, nie zważając na chorobę, pomocny dla
stryjenki, dorosłych dzieci i wnuków.
W miniony piątek wybrał
się z żoną na rutynowe badania. Odpalił auto i w drogę. Po drodze, jakby
poczuł, jakby usłyszał jakiś głos, nikt tego już się nie dowie, ale zjechał na
pobocze, zatrzymał samochód, wyłączył zapłon, oparł głowę o szybę czy
kierownicę i już go nie było, już się wybierał na całego w swoją podróż w jedną
stronę.
Żona zawiadomiła
pogotowie. Gdy przyjechali ratownicy, stryjo jeszcze żył. To był zawał.
Przewieziono go do szpitala. Tam dopadł go drugi zawał i nie pozwolił wrócić z
drogi, w którą wcześniej się wybrał.
W mojej rodzinie podczas
pogrzebów i czuwania przy zmarłym nie ma jakichś niekontrolowanych wybuchów
żalu, płaczu, zawodzenia. Takie zachowanie w krótkim czasie odbieramy nerwowo.
Jest za to wyczuwalna zgoda na zrządzenia losu. To przecież Kurpie. A Kurpie,
jak mało kto, wiedzą, że Ten, który daje życie, odbiera je, kiedy chce. Bóg
daje i odbiera! Mówi jedno z powiedzeń popularnych na Kurpiach. W umieraniu czy
pogrzebach ludzi nie ma zatem dla ludzi takich, jak oni, niczego szczególnego.
To wypełnienie woli Boga. A z Jego wolą się nie dyskutuje.
W takich chwilach ważna
jest modlitwa i rytuał. Nie brakuje jednak też na pogrzebach radosnego śmiechu,
który wielu może dziwić, ale swoich nigdy. To radość z kolejnego spotkania
jeszcze po tej stronie. Radość ze wspólnych wspomnień. Głośne rozmowy na dziś,
jakie są w lesie grzyby, kto ile grzybów zebrał. Jakieś tam plany na jutro. Rozmów
o zmarłym dużo, a przy tym dużo śmiechu, bo zawsze wspominamy wesołe wspólnie
spędzone chwile.
Nie ma krztuszenia się
łzami, choć są tutaj wyjątki. Na takie objawy słabości, na takie objawy
niewiary patrzymy wyrozumiale.
To nie ma żalu?
Jest! Szkoda, że ktoś znów
nam umknął i nic nam nie pozostaje, jak biec dalej za nim.
Ale jest więcej radości z
tego, co się ze zmarłym przeżyło. Jest przecież za co dziękować. Jest też z
czego się śmiać.
I tak na tym czuwaniu przy
ciele Stryjka namodliłem się, naśmiałem i naspotykałem z rodziną bliższą i
dalszą, że jestem zadowolony. Nic przecież zmienić nie mogę!
Wróciłem z czuwania
wieczorem. Zająłem się robotą. Trochę czytałem, pisałem. Pomyślałem o Stryjku i
poszedłem spać.
W niedzielę był jego
pogrzeb, ale po południu. Poczytam, zanim pojadę, pomyślałem sobie. No i ciągnąłem
dalej Stowarzyszenie Umarłych Poetów.
Wiem, co dalej będzie, oglądałem film. Poza tym książka napisana na podstawie
scenariusza, więc tym bardziej wiem, co będzie dalej. Zawsze jednak przyjemnie
się czyta teksty, które człowieka budują, pchają do refleksji, świadomości
życia, nakazują szukać, żeby żyć naprawdę…
W pewnym momencie
pomyślałem jednak, że to przecież niedziela. Warto by w tym Dniu Pańskim
przeczytać coś innego. Na Biblii się nie skupię. Mam jednak w głowie pogrzeb stryjka.
Wziąłem się więc za książkę amerykańskiego kaznodziei J. E. Haggaia W walce z niepokojem. A tam:
Jestem głęboko przekonany,
że więcej szkody sprawie Chrystusa wyrządzają chrześcijanie, którzy opowiadają
o swych klęskach, witają się, podając obwisłą rękę; chodząc, powłóczą nogami; pokazują
zgorzkniałem oblicze, mówią głosem żałosnym, płaczliwym, niż wszyscy
rozpustnicy, pijacy i zdziercy razem wzięci.
I wiem już, że pojadę na
pogrzeb uśmiechnięty, wyprostowany, będę mówił głosem dźwięcznym, pewnym. Tylko
w ten sposób będę mógł godnie podziękować Bogu za to, że miałem stryjka i spędziłem
z tym wolnym człowiekiem kilka chwil.
Jeszcze wypiję kawę.
Trochę poczytam i ruszam.
I znów rodzina, znajomi i
wielu nieznajomych. Słońce z nieba lało złoto obficie.
To była dobra śmierć!
Powiedział ksiądz w kazaniu.
W ogóle kazanie było
takie, że chciałem księdzu klaskać. Żadnego pierniczenia o żalu, rozpaczy, łzach,
żeby koniecznie wzbudzić żal i dobić i tak już nieźle dobitą rodzinę zmarłego.
Za to nadziei i prawd wiary naszej w tym gadaniu księdza było tyle, tyle
fajnych przykładów z życia zmarłego i jeszcze odrobina poezji. To było tak
pełne, że czułem się nie jak na tendencyjnym kazaniu pogrzebowym, ale na dobrym
wykładzie z zakresu życia, śmierci i przemijania człowieka w przemijalności
ogromnej świata tego. Życie w kazaniu przeważało zdecydowanie nad śmiercią. Wszak
Śmierć jest młodsza niż Życie! Przeczytałem tam kiedyś.
A organista?
Kurczę, jak ten facet
śpiewał! Jak zaśpiewał Chrystusie
Julian Tuwima, to zacząłem z nim śpiewać. A był i taki moment, że tym swoim
śpiewaniem wyczarował przed moimi oczyma uśmiech zmarłego stryjka. Wyczarował
ten uśmiech, odgrzebał go w mojej pamięci. I co robię w kościele, na mszy
pogrzebowej? Uśmiecham się! Ale jak się nie uśmiechać, gdy widzę uśmiech
zmarłego.
A później cmentarz i znów
pełno złota z nieba. I rozmowy z bliskimi. I wiadomość – ciocia (starsza
siostra zmarłego, a młodsza mojego taty) ma dzisiaj urodziny. Widzimy jej syna.
Potwierdzamy wiadomość. Czekamy zatem na ciocię przed bramą cmentarza.
Wychodzi, my ją w kółko i śpiewamy „Sto lat”. Jakieś sto metrów dalej grzebią
ciałko stryjka, a my śpiewamy cioci „Sto lat” – ma urodziny! A ciocia macha
rękami, ucisza nas, strofuje, ale się przy tym uśmiecha. Życzenia, uściski.
Inni się przyłączają.
Śmieję się w duchu, bo
ciocia kończy 76 lat i słyszałem, że boi się swoich 77. urodzin. Cyfrę 77 utożsamia
z dwiema kosy i boi się, że za rok te kosy ją dopadną. Jeśli trochę pożyję,
dowiem się, jak będzie.
Tak sobie myślę, że stryjek
nie miałby nic przeciwko, żeby jego starszej siostrze w tym dniu i miejscu zaśpiewać
urodzinowe „Sto lat”!
No i jedziemy na obiad, a
tam już mój starszy brat. Ten to, kurczę… On nigdy z takimi hamulcami nie
przeszedłby żadnego badania technicznego. No to mój starszy brat zamienia
pogrzeb w wesele. Opowiada kawały, śmiejemy się z siebie i innych. Wspominamy
stryjka. Cóż zrobić? Tacy jesteśmy! Tak to już z nami, Kurpiami, jest. My tylko
dal widzimy. Wszędzie życie widzimy, nawet w śmierci bliskich. Nawet w śmierci
bliskich widzimy dal i życie.
Nic na to nie poradzimy,
że nas Bóg tak ulepił w przestworzach zieloności łąk i lasów, w błękicie nieba
przeglądającego się w lustrze rzeki.
My doskonale wiemy, że
wszyscy umrzemy, wiec po co się ciskać, skoro można się pośmiać. Rozmowom nie
ma końca. Śmiechu jest co niemiara, ale modlitwa czeka i wszyscy grzecznie
siadają do modlitwy.
Modlimy się więc za
stryjka i po tej wspólne modlitwie każdy w swoją stronę, każdy do swoich trosk,
problemów, pragnień, nieszczęść i prób schwytania szczęścia.
To była dobra śmierć.
Stryjek miał dobre życie. To znaczy dobrym życiem swoje życie uczynił. Po takim
życiu i śmierć musi koniecznie być dobra. Inna śmierć by nie przeszła po dobrze
przeżytym życiu!
A tam, gdzie teraz jest,
poczeka na wszystkich tych, którzy żegnali go i tych, co nie, też!
A dzisiaj?
Dzisiaj pojadę pożegnać stryjecznego
brata.
I pewnie nieraz usłyszę, że
tak już jest i już!
I w duchu zapytam tylko: Czy
tak właśnie być musi?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz