9 sierpnia 2018

Pomidorowy Potwór


Pomidorowy Potwór – niedowiarstwo Polaków – odgłos wykaszarek oznaką ciężkiej choroby – niezdarny chód w modnych butach – najlepiej być ministrem albo prezydentem, czyli praca niemodna – moje plany koślawe z wczorajszego dnia… i much pogromu ciąg dalszy.


Pomidorowy Potwór
Tak pomyślałem o sobie wczoraj, gdym znowu przed samym sobą w tajemnicy zeżarł wszystko, co czerwone dojrzało na balkonie. Porównałem się w myślach z Ciasteczkowym Potworem, co zamieszkiwał kiedyś Ulicę Sezamkową. Nie wiem czy jeszcze tam mieszka, bo straciłem kontakt z tym jakże ciekawym serialem, jak też straciłem kontakt z dzieciństwem swym i młodością, latami nieskażonymi bzdurnymi planami, latami życia chwilą, prawdziwego Życia.
A tak na marginesie: Pamiętacie ten program „Ulica Sezamkowa”? Jeśli nie, to młode leszcze jesteście, a jeśli to, to nic nie dodam, tylko: Witajcie w klubie!
No i jeszcze trza dodać, że lepiej być dużo Pomidorowym Potworem, Owocowym Potworem, Warzywnym Potworem, niż Potworem Tortowym, Lodowym czy Ciasteczkowym, choć tego ostatniego naprawdę mile wspominam.
Zresztą, niech każdy będzie, jakim chce, potworem, byleby dobrze się czuł i innych przy tym nie męczył!

Polaków wiara w człowieka
Dzisiaj na przykład miałem takie fajne spotkanie w kolejce do kasy w jednym z lokalnych sklepów. Odzywa się do mnie kobieta, którą znam z widzenia i gadamy w najlepsze, a w mojej głowie burza. Nie potrafię sobie przypomnieć, kto to jest. Kojarzę jak szalony, twarze, zdarzenia, znajomych i nijak nie mogę jej wpiąć w ten barwy pamięci korowód. Pogadaliśmy sobie, pośmialiśmy się trochę, a gdy się już rozeszliśmy, przypomniałem sobie.
Zawsze krok do tyłu!
Ale ta moja znajoma na pytanie: Co tam? Odpowiedziała z uśmiechem: Super! Nie narzekam! I to było właśnie to, co usłyszeć chciałem. Nie jakieś tam: ciężko, powoli, jakoś leci…
Kilka tygodni temu zapalałem byłem na swoim bicyklu po miasteczkowym bruku. Spotkałem w pewnym momencie dobrego znajomego, no to azymut na niego i już sobie gadamy. Znajomy był z innym naszym wspólnym znajomym, no to gadamy we trzech. Takie tam gadki – szmatki, jak większość gadek ludzkich. No i w pewnym momencie ten mój znajomy mówi: Rowerkiem zapierniczasz i nie odpuszczasz sobie. No to ja: Zapierniczam i to całkiem fajnie, jakieś 1500 miesięcznie mogę dziabnąć. O kilometrach myślę, a mój znajomy ostro: Pierdzielisz, jak potłuczony, to tyle i tyle mil. Ten mój znajomy bowiem na mile odległość przelicza. No mi wykłada, że to nie może być prawda, że ja przesadzam strasznie i żebym się uspokoił.
Kulę uszy po sobie, a ogon pod siebie i znikam czym prędzej, żeby lwa nie drażnić. Ale postanawiam, że kupię sobie licznik i sprawdzę pi razy drzwi ile kilometrów robię.
Po moim zniknięciu zrobiłem jakieś kółko i znów znajomego spotykam, tym razem z innym znajomym naszym wspólnym. I ten inny znajomy mówi do mnie : Kup licznik i wtedy będziesz wiedział, ile robisz drogi.
Ha, myślę sobie, gadali o mnie w najlepsze. Co im, kurde, zawadza te moje 1500? Gdyby mnie ktoś tak szepnął, to bym powiedział: Super! Gościu rób dwa tysiące, jeśli tylko dasz radę! A tu nie – kopa w dupę albo ścierą po głowie, żeby tylko w dół ściągnąć i zniechęcić gościa.
No ale leciały tygodnie, a w mojej głowie kwitło, żeby ten licznik kupić i zacząć mierzyć drogę. No i licznik kupiłem, i to, o czym wczoraj pisałem, i przedwczoraj też – że 50 kilometrów zaliczę tam dnia któreś. Wypadło na wczoraj, ale tak to wypadło, że ledwiem dojechał, ale dojechałem. I zrobiłem nie tylko 50 kilometrów, ale i z kawałkiem ponad tę 50. No i stwierdzam stanowczo, że to żaden wyczyn, pieprznąć na rowerku 50 kilometrów, a przy odpowiednim podziale tego na kilka odcinków, to relaks, a nie jakiś tam wyczyn ponad siły.
Musiałem to zrobić, żeby sobie powiedzieć, że te 1500 kilometrów miesięcznie to całkiem realna liczba, a ni jakiś tam kosmos, choć co dla jednych pagórek, dla innych to K2!
Opiszę trasę dokładnie i napiszę, czemu ją ledwie przejechał, bo taki ze mnie planista. Ale to może potem, bo teraz muszę jechać.
No i jeszcze prośba do moich rodaków: Nie dołujmy siebie i nie ciągnijmy w dół, ale chwalmy u innych każdą próbę wzlotu. Nam to nic nie zaszkodzi, a pomóc nawet może, bo mieć ambitnych znajomych jest fajnie, niż smutasów!

Ktoś musi chorować
Gdy słońce za oknem przypiernicza w najlepsze, a termometry w domu wskazują ponad trzydzieści, odgłos wykaszarek trawy w przydrożnym rowie może świadczyć tylko o jednym – Ktoś ciężko zachorował i powinien się leczyć.
Mam na myśli tych, co polecenia wydają, a wyrazy współczucia dla tych, co takie polecenia wykonywać muszą. Nic dziwnego, że potem pracownicy niektórzy mówią wprost i przez łzy, że komuś musiało się nieźle poje…ć w czyjejś główce, co do pozłoty służy, na pewno nie do myślenia!

Kobiety w modnych butach
Jakże piękny, zabawny i ucieszny to widok, gdy mała dziewczynka udaje dorosłą kobietę, podkrada mamy buty na wysokich obcasach i w tych to oto butach paraduje niezdarnie.
Jakże żałosny, śmieszny i smutny to widok, gdy dorosła kobieta, chcąc być koniecznie modną, wkłada na nogi buty na wysokich obcasach i widać od razu, że nie ćwiczyła w nich od tamtego czasu, gdy była małą dziewczynką.
Rozumiem, że chcąc być na czasie i modnym, niepowtarzalnym, to trzeba poświęceń, ale poświęcać swobodę, naturalność, wygodę… to chyba trochę za dużo dla zewnętrznego wyglądu!

Praca nieszlachetna
Jakiś czas temu, niedawno, bo cóż to znaczy: Dawno?, znajomy mnie poprosił o taką maleńką pomoc, dosłownie kichnięcie trudniejsze jest niż to, co miałem pomóc wtedy, ale wyszło ciekawie. Trochę fizycznej pracy, żeby rozruszać kości i w pewnym oto momencie pojawia się znajoma i krzyczy: O, jak fajnie, dawno nie widziałam! Ale, jak widzę oto, zmienił pan zajęcie! I śmieje się do siebie, do mnie też się uśmiecha!
Praca, jak każda inna, odpowiadam z uśmiechem. Nie tylko pisać potrafię albo zarządzać gminą. Potrafię takie rzeczy, o których się pani nie śniło! I to ostatnie stwierdzenie przygasza uśmiech kobiety.
Zachowanie niewiasty nasunęło mi myśl, że już od dawna zauważałem podejście ludzi do niektórych prac. Wielu ludzi się wstydzi dzisiaj przyznać wprost do wykonywania praca fizycznych. Panuje w małych gminach jakieś tępe przekonanie, że praca fizyczna jest gorsza od pracy umysłowej i że gdy jakiś tam ktoś wciśnie swą szyję w krawat, to już ważniejszy się staje niż facet w roboczych ciuchach!
Ci, co z emigracji ciągną, opowiadają najchętniej, jak to tam nic nie robią, jak się nie wysilają i jak zarabiają świetnie za to nic nierobienie! Dziwią się też ludzie, gdy odpowiadam im wprost, że za granicą ostatnio zapalałem fizycznie – raz był lżej, to znów ciężej, jak to w pracy bywa – podczas fizycznej zarówno, jak i umysłowej.
Zauważam też to, że ci , co „głową pracują”, potrafią lepiej wykonać każdą fizyczną pracę, a tych, co w pracy umysłowej głowy nie używają, lepiej do pracy fizycznej żadnej nie zatrudniać. Kopanie łopatą czy rąbanie siekierą wymaga więcej myślenia niż niejedna biurowa praca, gdzie sztampa króluje i poczucie wyższości nad tym, co z drugiej strony biurka właśnie stanął. W pracy fizycznej często człowiek jest zdany na siebie, na swoje umiejętności, zaradność, spryt, pomysłowość.
Cóż jednak poradzić na to, że w gminnym przekonaniu fizyczna praca jest gorsza niż ta wykonana za biurkiem? Nie przelewa człek mądry oceanu łyżeczką ani głową muru nie rozbija człek taki!
Zauważam ze smutkiem też jedną prawidłowość, że praca ludzi dzisiaj nie uszlachetnia wcale – dla jednych to konieczność, dla innych katorga, jeszcze dla innych tam to dążenie do celu, którym może być sukces na miarę dążącego. Wszystko jednak to czyni z ludzi niewolników, na ich własne życzenie.
Refleksja nie boli, jak nie boli myślenie, ale też równie nie boli głupota i bezmyślność! Dlatego tak trudno wielu zrozumieć, gdzie jest ich miejsce i kręcą się w swoim kieracie, jak konie pociągowe!
Znam osobiście wielu niewolników takich, co poza mnożeniem mamony już nic więcej nie widzą i zawężają swój świat do kolejnego kontraktu, który może im przynieść oczekiwany zysk!

Moje plany koślawe…
Już trochę o tym zacząłem powyżej, a reszta potem. Teraz tylko tyle, że wiele już razy ja sam pisałem o tym to, że nie warto planować, że trzeba żyć chwilą, że trzeba żyć teraz i tu, wtedy jest się gotowym do każdej zmiany, działania, które nagle wynika i nic nie burzy nam krwi, gdy nagle się pojawia.
My jednak tak nie umiemy – jesteśmy dziećmi planów – dzieciakom planujemy ich przyszłość bez ich zgodny, sobie planujemy urlopy na lat dziesięć i osiągniecie sukcesu za lat pięć albo sześć.
W naszym życiu zaplanowanym najczęściej na długość lat stu albo dwustu nie uwzględniamy zupełnie kruchości materii ciała!

Bywajcie, Wędrowcy, do wieczornego wpisu! Teraz ruszam na rower, ale beż żadnych szaleństw.
No i jeszcze dodam, że pogrom much trwa w najlepsze, nie odpuszczam żadnej, tak mi z tym źle, ale cóż…! 
I jeszcze jedno na koniec - nie poprawiam nic dziś we wpisach. Niech to zostaje, jak jest: - Ten nie popełnił błędu, co nic dzisiaj nie robił! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...