Kiedyś nadejdzie taki czas,
że na stanowiska publiczne wybierani będą ludzie z predyspozycjami do wykonywania
tej pracy. Prawda, że to takie pocieszające i budujące! Szkoda tylko, że ja, z pewnością,
tego nie dożyję.
Do startu w wyborach
wolnych i bezpośrednich do władz samorządowych nikt nikogo siłą nie ciągnie i
nie zmusza. Tak samo jest z posłami czy senatorami. W piastowanie takich
funkcji publicznych wpisane są: duma z wyboru, satysfakcja wygranej, możliwość
spełnienia misji z pożytkiem dla grupy wyborców, pozostawienie po sobie czegoś
trwalszego niż czas ludzkiego pokolenia.
To wszystko powinno
sprawiać, że taka człowieczek wybrany na wodza gminy, radnego czy posła
powinien czuć się szczęśliwy i dumny, powinien chodzić z wysoko uniesioną
głową, powinien z dumą i radością ogłaszać ludziom swoje plany, działania i
dokonania. Wybraniec narodu „gminnego” czy też „krajowego” powinien nieustannie
prowadzić dialog ze swoimi wyborcami i powinien ciągle czerpać z tego radość,
że dane mu było trudzić się dla innych.
Tak być powinno. Jak
jest? Inaczej!
Nieważne na jakim
zadupiu – w afrykańskim buszu czy jakimś zaciszu z serialu publicznej tv –
wybiera się wodza, radnych, posłów czy bogów, ważne, aby wybrani dali z siebie
wszystko, by pozostawić po sobie coś więcej niż tylko smród. Ten ostatni i tak
zostaje czy chcesz, czy nie – nie zabraknie w narodzie tych niezadowolonych
albo speców od tego, żeby przypiąć ci łatę i nawet najlepszą robotę potrafią
opluć i wyśmiać.
Dystans, jaki zyskałem
dzięki przegranym wyborom (przegrana – już to pisałem – nie zawsze jest
przegraną, choć na pierwszy rzut oka tak to właśnie wygląda), umożliwił mi
lepsze dostrzeżenie tego, czego nie widziałem, będąc wodzem małej gminy na
końcu świata, gdzie świat się właśnie zaczyna.
Zauważam z
przestrachem, że wybrańcy gminni (krajowi też) najchętniej w ogóle nie spotykaliby
się z wyborcami, żeby im ciągle tłumaczyć to, co zdołali osiągnąć w swojej
publicznej służbie nie dla swojego dobra. Po wygranych wyborach wszyscy
zwycięzcy najchętniej nakryliby się jakimś szklanym kloszem, oddzielili od
ludzi i świata zewnętrznego i żyli tak sobie na wieki wieków amen. Są przecież
po wyborach, wygranych oczywiście, tacy wyjątkowi, że nie muszą przecież
tłumaczyć się gawiedzi, co robią i po co.
A ponieważ wyborcy chcą
z wybranymi rozmawiać, chcą ich wypytywać o przeróżne sprawy – o plany, o
obietnice rzucane w czasie kampanii i o co to wyborcy wypytywać nie chcą!
Pewnie to dlatego radni
w mojej gminie zachowują się tak, jakby uciekali przed ludźmi, przemykają
zaułkami na kolejną sesję rady, a potem znikają szybko po obradach, żeby tylko
nikomu nie tłumaczyć bierności i marazmu gminnego jako osiągnięcia. Czasami
uciekają, żeby razem z wodzem uskutecznić zz, tj. zapić – zapomnieć, bo
przecież służba publiczna to ciężki kawałek chleba i od czasu do czasu
zapomnienie się przyda. Dlatego nie krytykuję tego „zapominania” w objęciach
czarodziejki gorzałką potocznie zwaną. Sam nie jestem bez grzechu i nie mam
zamiaru nikogo kamieniem traktować, co najwyżej – zapłaczę.
Spytał mnie był
ostatnio jeden z wielu znajomych o kilku radnych gminnych i ich personalia, bo
strasznie dziwni ci radni wydali się memu rozmówcy – nie zauważył bowiem, żeby
choć raz na sesji przez lat kilka minionych zabrali głos ci radni, nie zauważył
też nigdy, by głosowali inaczej niż tylko ZA. Żeby choć raz się wstrzymali albo
byli przeciw, odezwali się czasem, przedstawili swe zdanie, to może bym i
wiedział, kim są i co za jedni, a tak to nie mam pojęcia, co tych ludziach
myśleć – zakończył znajomy i zasmucił się bardzo.
Gdy patrzę na polskich
posłów w polskiej telewizornii (publicznej oczywiście najwięcej takich widać) i
słyszę jak wielu z nich jąka się i bąka, żeby koniecznie powiedzieć, co im
nakazano, żeby nie przypadkiem z czymś tam nie pomylić, żeby – broń Boże –
prezesa czymś tam nie urazić, żeby prezesowi nawet przecinkiem nie podpaść,
nawet najmniejszą pauzą pomiędzy słowami; jak oni się pilnują, żeby być
posłusznymi w mowie, a nawet myśleniu, to aż przykro patrzeć. Trzęsą się przy
tym bardzo, oczkami fatają na boki i jak oddychają z ulgą, gdy wszystko im się
uda, gdy nie podpadną słowem swoimi przełożonym i temu na górze, który wszystko
widzi.
Często sobie myślę, jak
w takim stanie umysłu ten czy dziesiąty poseł może myśleć o tych, co go
niedawno wybrali i dla których jest posłem? Jak oni – ci posłowie –reprezentują
wyborców? Czy ich wyborcy jak oni są tak zaślepieni i głupi?
Przecież tym posłom
tylko to w głowie siedzi, żeby prezesa zadowolić, żeby ich prezes dostrzegł,
obdarzył przelotnym spojrzeniem, może uśmiechnął się do nich, przechodząc mimo,
pogłaskał… Nie rozumieją, biedni, że tu rywalizują z kotami prezesa, a nie
dachowcami.
Nie widzę ani u radnych
w mojej małej gminie, ani u posłów (większości) w moim kraju nad Wisłą, nie
widzę też u wodza mojej Małej Ojczyzny tej radości płynącej z pełnienia funkcji
publicznej. Gdy na nich wszystkich patrzę, to myślę, że oni, jakby za karę
pełnili te funkcje, których pragnęli i jakby przy tym strasznie męczyli się
okrutnie.
Może to zatem i dobrze,
że już niedługo wybory. Niektórym dziś nieszczęśliwym radnym i posłom w Polsce
wyborcy z pewnością zdejmą to brzemię funkcji publicznej i nie będą musieli nikomu
się już tłumaczyć.
Jakież poplątane to moje
pisanie! Ale jakie ma być przy myślach poplątanych?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz