3 czerwca 2018

Ciało Boże?


Zauważam ostatnio, że od wczesnego dzieciństwa bardziej zajmowały mnie sprawy sfery duchowej niż ziemskiej doczesności. Początkowo był to, oczywiście, nieuświadomiony strach przed nieznanym i tajemniczym. Dorastałem w środowisku, w którym świat duchów miał duży wpływ na życie doczesne ludzi. Wierzenia ludowe przeplatały się z katolickim folklorem obrzędów i tworzyły niezwykle barwną mozaikę, która – trzeba tu z naciskiem zaznaczyć – „ryła” głowę niejednemu dziecku, w tym nie, oczywiście!.

Wraz z budzącą się świadomością, zacząłem zauważać, że znajduję się w prawdziwym gąszczu wierzeń i koniecznie powinienem nieustannie dokonywać wyborów oraz „segregować” i starać się zrozumieć, na ile jestem chrześcijaninem, na ile poganinem, na ile ignorantem, a na ile agnostykiem.
W moim przypadku początku tej drogi upatrywałbym w śmierci dziadka, kiedy to jeszcze nieświadomie, ale jakże namacalnie zetknąłem się z problemem śmierci ciała i wiarą w nieśmiertelność ducha. Nie wiem, jak inni, ale ja pamiętam z tamtych chwil strach przed pierwszym i przerażenie (zamiast radości) przed drugim. Strach budziły bezruch i spokój ciała. Podświadomie wiedziałem, że Życie to Ruch, nieustanna Zmienność. Wieczność natomiast przerażała niezrozumieniem i niemożnością ogarnięcia człowieczej cząstki sacrum.
Zanurzony ciałem i dziecinnym rozumkiem w doczesności, duchem wciąż błądziłem w wyższych sferze sacrum. W czasie studiów otarłem się nawet o decyzję „samotnego” życia i poświęcenia się dla innych. Widocznie jednak nie to było mi pisane. Pozostałem zatem pomiędzy tym, co TUTAJ (złudnie pewnym i namacalnym) a tym, co TAM (niewiadomym, tajemniczym, niedotykalnym, jeszcze nie do ogarnięcia).
Z biegiem dni i lat, wraz z przyswajaniem sobie ludzkiej wiedzy, która jest dla mnie tylko odbiciem wiedzy prawdziwej, wraz z pochłonięciem okrawków olśnienia ze świata duchowego, coraz bardziej to, co TUTAJ, stawało się złudne, wymyślone na chwilę, nietrwałe, często wręcz głupie i hamujące wewnętrzny rozwój, a to, co TAM, niezauważalnie stawało się trwałe, niezmienne, pewne, ale przy tym praktycznie nieosiągalne, co wzbudzało i tęsknotę i żal.
Wszystko to sprawiło, że jestem dziś wewnętrznym smutasem, szczerzącym na zewnątrz zęby do świata wokół i ludzi.
Wiele razy zadawałem sobie pytanie: Dlaczego na kartach Ewangelii (tych kanonicznych, jak i apokryficznych) nigdzie nie znalazłem wzmianki o tym, aby Chrystus śmiał się i w ten jakże ludzki sposób okazywał radość? A przecież nie brakowało okazji do takiej właśnie manifestacji zadowolenia czy radości – uczestnictwo w uroczystościach weselnych w Kanie Galilejskiej, każdorazowe uzdrowienie czy inna pomoc proszącym.
Do dzisiaj ta kwestia pozostaje dla nie nierozwiązaną, choć mam kilka teorii, które są bardziej domysłami niepozbawionymi do końca sensu. Myślę, że okazywanie zewnętrzne radości mógł Jezus uważać za przejaw ludzkiej frywolności. Zachwycał się przecież niewątpliwie i radował podczas oddawania czci Ojcu. Robił to jednak w sercu, w duchu. Nie uzewnętrzniał tego.
A może ludzki śmiech – jak twierdził Jorge z Imienia róży Eco – to wymysł Szatana? Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że wielu ludzi potrafi dosłownie rżeć z byle głupoty. Coraz częściej spotykamy się z prawidłowością, że im większa głupota, im głupsze zachowanie człowieka, tym śmiechu wokół więcej.
Może Jezus odczuwał radość w ten sam sposób, jak czyni to człowiek wrażliwy na piękno sztuki – stoi przed dziełem i raduje się wewnętrznie, wewnętrznie jest najszczęśliwszym z ludzi, na zewnątrz jednocześnie zachowując wyniosłą i niezrozumiałą nawet sobie dostojność.
Z pewnością się nie dowiem się nigdy tego tu – za życia przez „ż” małe, ale później: ‑ Kto wie?!
To dobrze, że tajemnica ściele się przede mną i nic nie jest na pewno! Gdyby było inaczej, gdybym posiadł wiedzę, mógłbym stać się butnym i pustym jak dzwon!
No, ale skąd to ciało… w tytule się znalazły?
To wszystko pisałem w miniony czwartek i miałem w tym właśnie dniu opublikować ten tekst – w święto Bożego Ciała. Nie mogłem jednak do końca ubrać myśli w słowa. Wciąż tłukło mi się po głowie natarczywe pytanie: O jakie ciało chodzi? Bóg przecież jest duchem! Jasno to powiedziano i to już nieraz! I Bóg wymaga od nas, żebyśmy właśnie w duchu oddawali mu cześć i należną chwałę.
Pomyślałem wtedy, że takie kolejne kościelne święto to nic, tylko następne show wciśnięte w ramy kultu – ofiara drzew gałęzi, dym kadzideł wątpliwy, jakieś śpiewy, formuły, podglądanie bliźnich: – W co też ten dzisiaj się ubrał! albo: Jak ta się uczesała!
Patrzyłem w tym dniu na słońce i słów mi brakowało, bo smutno mi jakoś było na myśl o takich świętach i wierze manifestacji przez takie właśnie show.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...