Zauważam ostatnio, że
od wczesnego dzieciństwa bardziej zajmowały mnie sprawy sfery duchowej niż
ziemskiej doczesności. Początkowo był to, oczywiście, nieuświadomiony strach
przed nieznanym i tajemniczym. Dorastałem w środowisku, w którym świat duchów
miał duży wpływ na życie doczesne ludzi. Wierzenia ludowe przeplatały się z
katolickim folklorem obrzędów i tworzyły niezwykle barwną mozaikę, która –
trzeba tu z naciskiem zaznaczyć – „ryła” głowę niejednemu dziecku, w tym nie, oczywiście!.
Wraz z budzącą się
świadomością, zacząłem zauważać, że znajduję się w prawdziwym gąszczu wierzeń i
koniecznie powinienem nieustannie dokonywać wyborów oraz „segregować” i starać
się zrozumieć, na ile jestem chrześcijaninem, na ile poganinem, na ile
ignorantem, a na ile agnostykiem.
W moim przypadku
początku tej drogi upatrywałbym w śmierci dziadka, kiedy to jeszcze
nieświadomie, ale jakże namacalnie zetknąłem się z problemem śmierci ciała i
wiarą w nieśmiertelność ducha. Nie wiem, jak inni, ale ja pamiętam z tamtych
chwil strach przed pierwszym i przerażenie (zamiast radości) przed drugim.
Strach budziły bezruch i spokój ciała. Podświadomie wiedziałem, że Życie to
Ruch, nieustanna Zmienność. Wieczność natomiast przerażała niezrozumieniem i
niemożnością ogarnięcia człowieczej cząstki sacrum.
Zanurzony ciałem i dziecinnym
rozumkiem w doczesności, duchem wciąż błądziłem w wyższych sferze sacrum. W
czasie studiów otarłem się nawet o decyzję „samotnego” życia i poświęcenia się
dla innych. Widocznie jednak nie to było mi pisane. Pozostałem zatem pomiędzy
tym, co TUTAJ (złudnie pewnym i namacalnym) a tym, co TAM (niewiadomym, tajemniczym,
niedotykalnym, jeszcze nie do ogarnięcia).
Z biegiem dni i lat,
wraz z przyswajaniem sobie ludzkiej wiedzy, która jest dla mnie tylko odbiciem
wiedzy prawdziwej, wraz z pochłonięciem okrawków olśnienia ze świata duchowego,
coraz bardziej to, co TUTAJ, stawało się złudne, wymyślone na chwilę,
nietrwałe, często wręcz głupie i hamujące wewnętrzny rozwój, a to, co TAM, niezauważalnie
stawało się trwałe, niezmienne, pewne, ale przy tym praktycznie nieosiągalne, co
wzbudzało i tęsknotę i żal.
Wszystko to sprawiło,
że jestem dziś wewnętrznym smutasem, szczerzącym na zewnątrz zęby do świata
wokół i ludzi.
Wiele razy zadawałem
sobie pytanie: Dlaczego na kartach Ewangelii (tych kanonicznych, jak i
apokryficznych) nigdzie nie znalazłem wzmianki o tym, aby Chrystus śmiał się i
w ten jakże ludzki sposób okazywał radość? A przecież nie brakowało okazji do
takiej właśnie manifestacji zadowolenia czy radości – uczestnictwo w
uroczystościach weselnych w Kanie Galilejskiej, każdorazowe uzdrowienie czy
inna pomoc proszącym.
Do dzisiaj ta kwestia
pozostaje dla nie nierozwiązaną, choć mam kilka teorii, które są bardziej
domysłami niepozbawionymi do końca sensu. Myślę, że okazywanie zewnętrzne
radości mógł Jezus uważać za przejaw ludzkiej frywolności. Zachwycał się
przecież niewątpliwie i radował podczas oddawania czci Ojcu. Robił to jednak w
sercu, w duchu. Nie uzewnętrzniał tego.
A może ludzki śmiech –
jak twierdził Jorge z Imienia róży
Eco – to wymysł Szatana? Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że wielu ludzi
potrafi dosłownie rżeć z byle głupoty. Coraz częściej spotykamy się z prawidłowością,
że im większa głupota, im głupsze zachowanie człowieka, tym śmiechu wokół
więcej.
Może Jezus odczuwał
radość w ten sam sposób, jak czyni to człowiek wrażliwy na piękno sztuki – stoi
przed dziełem i raduje się wewnętrznie, wewnętrznie jest najszczęśliwszym z
ludzi, na zewnątrz jednocześnie zachowując wyniosłą i niezrozumiałą nawet sobie
dostojność.
Z pewnością się nie
dowiem się nigdy tego tu – za życia przez „ż” małe, ale później: ‑ Kto wie?!
To
dobrze, że tajemnica ściele się przede mną i nic nie jest na pewno! Gdyby było
inaczej, gdybym posiadł wiedzę, mógłbym stać się butnym i pustym jak dzwon!
No, ale skąd to ciało… w tytule się znalazły?
To wszystko pisałem w miniony
czwartek i miałem w tym właśnie dniu opublikować ten tekst – w święto Bożego
Ciała. Nie mogłem jednak do końca ubrać myśli w słowa. Wciąż tłukło mi się po
głowie natarczywe pytanie: O jakie ciało
chodzi? Bóg przecież jest duchem! Jasno to powiedziano i to już nieraz! I
Bóg wymaga od nas, żebyśmy właśnie w duchu oddawali mu cześć i należną chwałę.
Pomyślałem wtedy, że takie
kolejne kościelne święto to nic, tylko następne show wciśnięte w ramy kultu –
ofiara drzew gałęzi, dym kadzideł wątpliwy, jakieś śpiewy, formuły, podglądanie
bliźnich: – W co też ten dzisiaj się ubrał! albo: Jak ta się uczesała!
Patrzyłem w tym dniu na
słońce i słów mi brakowało, bo smutno mi jakoś było na myśl o takich świętach i
wierze manifestacji przez takie właśnie show.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz