Mój słynny imiennik –
Marek Aureliusz (121-180) – w swoich rozmyślaniach wielokrotnie powtarzał, że
człowiek nie odnosi żadnej korzyści, a jeszcze szkodzi sam sobie, gdy zajmuje
się życiem innych – postępowaniem innych, upadkami, wzlotami…
To dla nas
potwierdzenie, że czasy – i owszem – zmieniają się dość warto, a ludziom kiepsko to idzie!
Fakt, że Aureliusz
wraca do tematu dość często, świadczyć może o tym, że tak w starożytnym, jak i na
początku nowożytności Rzymie plotkowano i zajmowano się sprawami innych nie
mniej niż obecnie. I tak jak my z lubością oddajemy się dzisiaj tej czynności
społecznie, bo przecież nikt za rozsiewanie plotek gaży nie pobiera, tak
również czynili starożytni. Zatem plotka i fama są tak wiekowe, jak wiekowe są
w człowieku zazdrość, zawiść i ciekawość, co też w alkowie bliźniego naszego
się działo lub dzieje.
Nic też nowego Chrystus
nie odkrywał, gdy mówił o współczesnych, ale i o nas też, że często nie widzimy
belki w oku swoim, za to drzazgę w oku bliźniego znamy z dokładnością kwantową.
Do tego nie stronimy od dodawania to tego, co widzimy, paru słów od siebie,
żeby było ciekawiej.
Dwa tematy na dobre,
choć nie za długie opowiadania, a może niewielkie nowele, podsunęli mi ostatnio
lokalni plotkarze i znawcy cudzych problemów.
Pierwszy temat ja
sam im podsunąłem, zacząwszy używać jednośladu częściej niż zwykle.
Pojawił mi się nadmiar
nad biodrami moimi i w przedniej części ciała też mi co nieco przybyło. Na
pewno to nie był nos, choć po tym, com naopowiadał niektórym, obserwuję nos
uważnie, badając długość kinola. Pogoda też ostatnio dokucza swoją pięknością,
a rower mój miejscami zaczął zwyczajnie rdzewieć, postanowiłem więc zrzucić z
duszy brzemię lenistwa – wożenia du… autem – i przesiąść
się na jednoślad, żeby siebie nie gubić, a zgubić to, co w nadmiarze we mnie
było i jest.
Zbiegło się to jakoś z
szalonym moim tournee po znajomych – odwiedziłem ich kilku i trochę śmiechu
było. A potem, gdy mnie święci na rowerze ujrzeli, od razu skojarzyli, że stać
się coś musiało i to musiało się wydarzyć coś nietuzinkowego – może auto
rozbiłem, a może prawo jazdy mi zabrali, a może coś jeszcze, co trzeba wymyślić
– bo przecież, ot, tak sobie, na rower się nie przesiadłem!
Zaczepił mnie był ten,
zapytał potem tamten, ów coś mi tam powiedział i obraz mi się wyłonił – fama
miejscowa głosiła, że skasowałem auto, rozwaliłem coś tam i nie mam prawa jazdy.
Rosło to dość szybko i wychodziła na to, żem taką jazdę odwalił, że chłopaki z
rodeo teczkę powinni mi nosić.
No cóż, pomyślałem, to
wcale nie jest źle – skoro mówią o mnie, to żyję w najlepsze, a to, że mówią
źle – a co mi tam ich ocena! Pamiętają o mnie i byłem zadowolony.
Od myśli do myśli i
postanowiłem dodać do famy lokalnej także coś od siebie, dolać oliwy do ognia,
żeby w końcu zapłonął!
Spotkałem znajomego –
wiem, że wszystko, co powiem, rozpowie z prędkością światła i swojego dołoży.
Gdy zatem go spotkałem i kilka słów wyrzekłem, żeby sprawę zagaić i uśpić jego
czujność, powoli go sprowadzałem na tory mojej sprawy, a potem ze łzami w oczach
wypaliłem nagle, ale niby w sekrecie:
‑ Rozpierdliłem
samochód, ale to jak rozpierdliłem! Trzy auta skasowałem, ze trzy słupki
poszło, potem jechałem po krzakach, dwa małe drzewka ściąłem i zatrzymałem się
w końcu na jakichś barierkach. To cud, mówię ci, stary, że nic nikomu nie było,
jakieś tam zadrapania u kilku biednych człowieczków i auta poharatane, ale da się
wyklepać. Bóg, widać, nade mną czuwał. Ale co ja ci mówię! Nie słyszałeś o tym?
– kończę wypowiedź pytaniem.
‑ Tak, tak, coś tam
słyszałem – zapewnia mnie znajomy i szybciutko dodaje – ale nie miałem pojęcia,
żeś aż tak przyfasolił! To pewnie i gliny były, i prawka ci zabrali?
Bada mnie – myślę
sobie. – Bada mnie, pierniczony!
‑ Coś ty, jakie tam
gliny czy jak tam ich ty zwiesz. Wsteczny wrzuciłem szybciutko, od barierek
chodu i pełnym gazem przed siebie, do lasu, w pole, na łąki, żeby śladów
narobić..., gdzie to ja nie jeździłem, aż w końcu wylądowałem u siebie w garażu! – Zabrakło mi nie tchu, ale pomysłu, co dalej mogło się wtedy zdarzyć, a nie zdarzyło
się przecież.
‑ No a co tamci ludzie,
którym autka rozprułeś? – dopytywał ciekawski!
Chwycił przynętę, myślę.
‑ A skąd ja mogę
wiedzieć, co to byli za ludzie?
‑ Ej, chyba trochę
bajdurzysz! – uśmiechnął się znajomy.
‑ Jak nie chcesz, to
nie wierz – i wsiadam w te pędy na rower i jeszcze szybciej odjeżdżam, żeby
uniknąć pytań.
Niech to idzie w świat
– pomyślałem i uśmiechnąłem się szczerze. Dawno się tak nie śmiałem.
Rozlała się fama szybciutko,
bo jeszcze tego dnia dobry znajomy mnie pyta:
‑ Coś ty znowu odwali?
Udaję zdziwionego, a potem
cichutko:
‑ Co ja ci będę tłumaczył?
Wiesz pewnie więcej ode mnie – i wsiadam na bicykla, i ruszam w siną dal.
Ale znajomy krzyczy:
‑ Powiedz: To prawda czy
nie?
Zatrzymuję jednoślad, spoglądam
pytającemu w oczy i mówię jak przed laty powiedział ktoś nam znany:
‑ A cóż to jest prawda?
– i puszczam filuternie oczko pytającemu, a potem ostro przed siebie na swoim jednośladzie.
Druga śmieszna historia,
oparta na famie, przydarzyła się była mojemu przyjacielowi. O tym jednak nie teraz.
Może za jakiś czas.
A teraz już nie o famie,
ale o życiu naprawdę.
Wstaję dziś o wschodzie
słońca, wychodzę sobie na balkon, patrzę, a tu chrabąszcz ledwie zipie w wodzie (kobieta zapobiegliwa zostawiła wodę w naczyniu, żeby mieć czym pomidory swoje podlewać, a przy tym śmiertelną pułapkę na małe stworzenia z tego uczyniła).
Wyciągnąłem bidoka i bach go na parapet. Musiał się opić wody, bo ledwo nóżkami
ruszał. Wyschnie i wydobrzeje, pomyślałem sobie i poczułem się fajnie, żem go uratował.
Po chwili spoglądam przez okno i widzę znajomą wronę, która jakoś bliziutko balkonu
przelatuje. Koleżanko, myślę, ty chcesz chrabąszcza dziabnąć i znów wychodzę na
balkon i bidoka chowam, i widzę też przy tym, że raźniej nogami przebiera, a zatem
mu lepiej – pocieszam sam siebie. złożyłem go byłem w końcu wśród liści pomidora
i gdy po chwili wyszedłem chrabąszcza już nie było.
Nawet się nie pożegnał –
pomyślałem ze smutkiem, ale tylko przez moment, bo później przyszła refleksja i
radość taka malutka, że pewnie sobie gdzieś polazł albo może poleciał, żeby sprawę
przemyśleć.
Uśmiechnąłem się znowu.
Do siebie.
A niby do kogo?
I pochwaliłem siebie za ten czyn bohaterski.
PS
Nie patrzcie na czas narracji strasznie pomieszany. To wszystko wina pośpiechu, no i lenistwa mojego - poprawiać mi się nie chce, bo, w sumie, nie muszę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz