29 września 2016

Ja wiem...

Zdjęcia w dzisiejszym poście, to rzecz codzienna w rzeczywistości, w której obecnie się znajduję. Sam sobie się dziwię, że ogarniam wszystko wokół siebie, ale to z pewnością efekt tego, że niewiele myślę, tylko działam intuicyjnie.
Wiem, że jestem za stary, żeby ogarnąć życie w Anglii. Spotykam jednak co krok ludzi dwa razy młodszych ode mnie, którzy tutejszą rzeczywistość ogarniają dużo gorzej ode mnie. Spotykam też moich rówieśników, którzy siedzą w Anglii lata i jedyne czego się dorobili, to nałogi i pokręcone życie osobiste.
Próbuję podglądać codzienne życie Anglików. Tych prawdziwych. Przyznaję, że to dość trudne w moim położeniu, ponieważ pracuję głownie z moimi rodakami, a kiedy idę, np. do sklepu, to Pakistańczyk tak mówi po polsku, że nie chce ze mną rozmawiać w innym języku.
Pewnego dnia po pracy w Melton (Jeszcze o tym mieście napiszę, choć nie o miejscach pisać mam, tylko o ludziach i obiecuję, że będę trzymał się tej zasady) zajechałem z ludźmi do sklepu. Zrobiłem małe zakupy i mówię do sprzedawcy: See you tomorrow! A on mi na to: Nara!
Zatrzymałem się w drzwiach, spojrzałem na faceta (Pakistańczyk?) i uśmiechnąłem się!
Co miałem powiedzieć? Powiedziałem: Nara! i wyszedłem na zewnątrz. 

Tutaj nie jesteś pewny czy zabierzesz ze sobą śniadanie do pracy.
Zostawmy interpunkcję w spokoju!
W ostatnią niedzielę, jak przystało na heretyka, pracowałem, a po pracy poproszono mnie, abym pojechał do Leicester. No to pojechałem. Miałem okazję zobaczyć kolejny kawałek Anglii. Krajobrazowo to bardzo ciekawy kraj. Mijane wioski i miasteczka naszpikowane są zabytkami. Przy tym architektura bardziej niż nudna – przesyt czerwonej cegły i od czasu do czasu widać jakieś budowle z piaskowca. 
Za to widoki wspaniałe. Mam ciągle wrażenie, jakbym był w polskich Bieszczadach – po drodze góra, dół... I to takie wzniesienia, że zatyka mi uszy. 

 Nie licz też na to, że po pracy zastaniesz posprzątaną łazienkę!
Jak wyżej!

Wracajmy jednak do moich rodaków tu przebywających, mieszkających i będących tutaj na chwilę. nie ogarniam ich jeszcze. Nie ogarniam języka, którym mówią. Nie ogarniam ich myślenia. Nie ogarniam zachowania i podejścia do pracy,
Będę jeszcze o tym pisał, a zamieszczone fotografie, niech mówią same za siebie, w jakiej rzeczywistości obecnie przebywam.
Od razu zaznaczę, że to nie jest norma, ale takie wyjątki mogą właśnie normę stanowić.

Jestem zdrowy i to jest najważniejsze.

Wiem, że w nadchodzący weekend będę miał jeden dzień wolny. Może uda mi się ogarnąć wreszcie jakiś temat od początku do końca. A tych tematów jest tyle, że głowa może rozboleć!
Dajcie mi jeszcze chwilę. Wszak życie jest chwilą. Zatem dajcie mi jeszcze chwilę, a rozpiszę się, na miarę, mam nadzieję, Waszych oczekiwań!
A dzisiaj? Koniecznie nie zapomnieć wystawić kosza z opadami do recyklingu!
Trzymajcie się zdrowo!
No i chwila na zadumę!
    Chwila tylko dla mnie!


20 września 2016

Całkiem niezły czad!

Zapiski z emigracji [10]
Świat, w którym ludzie rozmawiają ciągle o zmianie pracy na lepszą (czytaj – lepiej płatną), przeżywają wysokość ostatniego pay slipa (pisemne potwierdzenie wypłaty), szukają ciągle lepszego (czytaj – tańszego lokum), chwalą się nowo nabytymi ciuchami, spędzonym tanio (w rzekomo atrakcyjnym miejscu) weekendem, wyrywają sobie pracę w nadgodzinach (najczęściej w weekendy), narzekają na pracodawców, dojazd, warunki pracy i płacy, plotkują o sobie, wyśmiewają się z innych, wyśmiewania z siebie absolutnie nie dopuszczają (taka sytuacja nie ma prawa się zdarzyć), mierzą swoją wartość układem z managerem, team liderem czy innym wielkim ich światka…; taki świat nie jest moim światem, ale w nim tkwię, żyję, jestem, przystosowuję się, zmieniam wokół siebie, co możliwe, jestem obecnie ułamkiem, procentem, cząstką… tego świata.
Dowiedziałem się ostatnio, że nazywają mnie Marek Taksówkarz. Nawet się z tego cieszę, ponieważ lubię film „Taksówkarz” z R. A. De Niro w roli głównej (Kto nie oglądał, powinien zobaczyć ten obraz.). sprawa dotyczyła tego, że byłem już po pracy, gdy zadzwonił manager i zapytał czy dam radę zrobić jeszcze jeden kurs po ludzi z popołudniowej zmiany.
Zgodziłem się.
Jak się później okazało, wszyscy wolni w tym czasie kierowcy wypięli się na ten wyjazd, wymyślając różne powody. Tymczasem około 19 mil od Nottingham sześcioro ludzi po godzinie 22 nie wiedziało czy będzie miało transport do domu.
Kiedy wróciłem do domu, było już po północy, a musiałem wstać o godzinie 430, żeby zawieźć ludzi i pojechać samemu na poranną zmianę.
Zawiozłem!
W drodze powrotnej trzy razy głowa „poleciała” mi bezwładnie, czyli przysnąłem ze zmęczenia za kierownicą.
Wszyscy dojechaliśmy szczęśliwie do domu, a ja padłem i obudziłem się dopiero przed wyjazdem do pracy następnego dnia.
Od tego wyjazdu inni mówią, że jestem jak taksówkarz, którego można w każdej chwili wezwać, żeby jechał po ludzi. I co tu dużo mówić, podśmiewają się ze mnie.
Ja jednak myślę jednak trochę inaczej i jestem z trochę innej bajki. Cieszę się, że ludzie, po których wtedy pojechałem, mogli spokojnie odpocząć w swoich wynajętych czy też własnych łóżkach.
Od tamtej pory mówi się o mnie, że jestem miękki, bo inni mieli w du… tych, którzy czekali wówczas na transport.
Ja natomiast się cieszę, że przywiozłem tych ludzi. I to moje myślenie nie jest normalne u przeciętnego Polaka na emigracji, widzącego co najwyżej końcówkę swojego nosa. Dlatego dla niektórych jestem Marek Taksówkarz (wymawiane z ironią), który wozi ludzi za free, jak to znajomi mi Polacy po angielsku już powiedzieć potrafią.
Dzisiaj, w drodze powrotnej z pracy, rozmawiałem o tym ze znajomym. Doszliśmy do wniosku, że gdyby ci, którzy się ze mnie wyśmiewają, siedzieli wtedy kilkadziesiąt kilometrów od domu i zastanawiali się czy ktoś zgodzi się po nich przyjechać, pewnie myśleliby trochę inaczej.
*
Kilka dni temu wysiadał z auta jeden z pracowników, których wożę do pracy. To team lider, szycha, ktoś, z kim warto trzymać. Powiedziałem do niego: No to na razie! On na to: Kup sobie bazie! A następnie wydmuchał nos w tradycyjny polski sposób na chodnik. Przechodnie patrzyli ze zdziwieniem. Tymczasem rodak mój kroczył dumnie i szeroko przed siebie, zadowolony z siebie wyjątkowo bardzo. Kroczył pewnie w kierunku lokum, które koniecznie musi wymienić na lepsze, czyli tańsze.
Jak nas widzą, tak nas piszą! Skomentowałem głośno zachowanie rodaka. Zrobiłem to specjalnie, żeby wszyscy pozostali w aucie pasażerowie to słyszeli. Nikt się nie odezwał!
*
Współpracownik w fabryce dostaje w pewnym momencie takiego przyspieszenia, że trudno to sobie wyobrazić. Potrafi robić robotę za dwóch czy trzech.
Skąd mu się to bierze? Pytałem siebie nieraz.
Dopiero niedawno zrozumiałem przyczynę takiego nagłego przypływu energii i tego młodzieńca.
Jak się okazuje, tylko jednostki takie, jak ja, nie potrafią dodać sobie wigoru. Może nie tyle nie potrafią, co nie chcą.
*
Tutaj naprawdę codziennie coś mnie gryzie. Po powrocie z pracy rozmawiałem przez chwilę ze współlokatorem, który z uśmiechem na twarzy stwierdził, że nikogo w domu nic nie gryzie, tylko mnie.
Ja mu na to, że nie tylko w domu, ale też w pracy.
Dzisiaj pod koniec pracy wyskoczyły mi kolejne bąbelki na prawym przedramieniu.
*
W minioną sobotę nie pracowałem. Wybrałem się więc na małe zakupy. Za rogiem mojej ulicy przeciął mi drogę stały bywalec wielkich skupisk ludzkich – szczur. Wylazł sobie spokojnie spod zaparkowanego samochodu, przeciął chodnik i wśliznął się na najbliższego garażu. Był wielki. Nie mogłem się nadziwić, jak mógł przejść przez tak małą szparę między podłożem a drzwiami garażu. Ale mógł, ponieważ jego długi ogon jeszcze przez chwilę tkwił na chodniku.
To się nazywa umiejętność przystosowania do danych warunków, pomyślałem.



Mam się uczyć od szczurów życia na emigracji!?


18 września 2016

Cholera!

Wow!
Miałem dzisiaj pisać o takich, w moim mniemaniu, mądrych, sprawach, rzeczach czy jak kto tam zwał, a wyszło na to, że wróciłem z pracy, jak przystało na heretyka, który niedzieli świętej uświęcić nie potrafi  i pracował w tym dniu świętym; wyszło z tego, że nie mam siły wydusić z siebie nic sensownego.
Dostałem właśnie wiadomość, z kim, a raczej kogo mam jutro wieźć do pracy.
Przygotowuję się zatem do spania. 
Ale, pomysłów na pisanie mi przybywa! 
To znaczy, że łapię drugi oddech?!
Poczekajmy! 
Zobaczymy, jaki będę jutro po pracy. 
Kiedy wstanę za godzin pięć, przepracuję godzin co najmniej osiem, wezmę prysznic i siądę na chwilę, żeby zastanowić się, co robić dalej.
Zobaczymy. 
Poczekajmy!
Ja, gnostyk czy heretyk, pozdrawiam Was, daleko i blisko mnie będących!  
A wiedzcie o tym, że myślami blisko jestem z Wami, mimo odległości, która nas dzieli!


17 września 2016

We śnie i na jawie

[Zapiski z emigracji 9]
Śniło mi się kilka dni temu, który z polskich wulgaryzmów zajmuje czołowe miejsce na liście wulgarnych przebojów. Wyszło mi we śnie, że wulgarną galę, jak niemalże Eurowizja (tak pamiętam) wygrała: Kur…
Taki sen to z pewnością pokłosie tego, że mam napisać post na temat języka moich rodaków na emigracji. A ponieważ język ten jest tak naszpikowany wulgaryzmami, to nic dziwnego, że w końcu nawet we śnie dopadają mnie takie określenia.
W świecie wszelkiej maści wulgaryzmów językowych tak mi się to rzuciło na głowę, że miałem właśnie taki sen. Powtórzę, to był konkurs niczym Eurowizja, ale nie na najpiękniejszą piosenkę w jakiejś tam części padołu łez, tylko na najpopularniejszy z polskich wulgaryzmów na świecie. No i wygrała bezapelacyjnie kur… mać!
Coś w tym musi być, ponieważ zarówno w Niemczech, jak i w Anglii, spotykałem i spotykam autochtonów wypowiadających te słowa, jakby pochodziły z ich języka. Robią to tak poprawnie i czysto, jakby nie byli Germanami czy Brytami, ale rdzennymi Lachami, Polonami, Lechitami, Słowianami i co tam sobie każdy wymyśli.
Z pewnością wrócę do tematu, który na emigracji jest dość ciekawy. Natomiast teraz tylko o wnioskach, jakie wyciągnąłem po owym śnie niedawnym. Uświadomił mi ten sen, że nie sposób walczyć z wulgaryzmami w języku moich rodaków za granicą (w kraju zresztą też), choć w głupocie swojej i znając siebie, nie odpuszczę sobie tej walki.
Przyznam nawet, że sam złapałem się na tym, iż kilka razy już rzuciłem mięsem w myślach, tego czy owego odpowiednio (po polsku) oceniłem, a któregoś tam dnia nawet rzuciłem w pracy tym najpopularniejszym z polskich wulgaryzmów. Po prostu nie wytrzymałem i musiałem się wyładować. Widocznie pomogło, ponieważ osoba, do której to powiedziałem, zmieniła do mnie swoje nastawienie diametralnie i do końca zmiany miałem święty spokój. Stało się tak, jakby nagle zauważyła we mnie swojego językowego ziomka.
Może rzeczywiście tak tutaj trzeba z ludźmi rozmawiać…
*
Ostrzygłem sobie ostatnio włosy.
Po wyjeździe z kraju ojczystego założyłem, że nie będę strzygł włosów aż do powrotu. Nie da się jednak dotrzymywać, nawet samemu sobie, tak głupich obietnic. W pracy panuje często temperatura, którą można łatwością określić „bardziej niż gorąco” i zbyt długie włosy, zwłaszcza u mężczyzny, to zwykła głupota, z której właśnie zrezygnowałem.
*
To, co powyżej, to tylko ucieczka o tematu głównego, czyli kolejnej odsłony Zapisek z emigracji.
Pamiętam, jak w Niemczech rodacy z radością poinformowali mnie, że kończę szybciej swoją przygodę i muszę wyjechać. Wtedy powiedziałem, że może to i lepiej. Mam bowiem zamiar wyjechać do Nottingham. Nie zapomnę wielkich oczu ziomka. Myślał, że wiadomość o wcześniejszym powrocie do kraju załamie mnie. Tymczasem stało się impulsem do myślenia na przyszłość.
*
W pracy w Anglii zmuszony jestem wysłuchiwać dialogów współpracowników. To z reguły młodzi ludzie. Nie chcą za nic mówić mi po imieniu, co jest dla mnie jasnym przekazem, że lata swoje mam. Przyznam przy tym, jeśli idzie o tematy tych rozmów, że jestem w szoku – to nieustające rozmowy o pracy, że trzeba koniecznie ją zmienić na lepiej płatną, o ostatniej wypłacie (ile, kto właśnie zarobił), kogo agencja zrobiła w bambuko, a kto wyszedł na swoje; o weekendowych melanżach. Dziewczyny rozmawiają, którego faceta portfel jest grubszy. Rozmowy są o wódce, imprezach, planowanych wczasach…
Kto przyjechał tutaj szukać rozmów o sztuce, filozofii czy nauce, może srodze się zawieść i nabawić całkiem poważnej depresji.
Cholernie smutne są te rozmowy. Myślę sobie, że ktoś ściągnął nas (młodych Polaków na emigracji) w dół; ściągnąć do roli tych, którzy pracują i nie myślą o niczym innym, jak tylko o pieniądzach.
A może świat jest właśnie taki? A ja jestem z zupełnie innej bajki!
*
Wiem, że zaniedbałem wpisy na blogu. Wiem jednak, że blog, tutaj na emigracji, jest tylko dodatkiem do mojego życia. Wiem też, że za jakiś czas wrócę na dawne tory pisania, bo i redagowanie, praktycznie napisanych książek, przychodzi mi z trudnością. Kiedy wszystko poukładam, a przecież poukładam, to wtedy już będę na prostej. Póki co, to tyle wiraży na życiowej drodze, że ledwo trzymam się jezdni.
Cieszę się, że ostatnio odwiedzili mnie na blogu ludzie z Polski, USA, Belgii, Kenii, Rosji, Bułgarii, Macedonii, Ukrainy, Hiszpanii i Francji.

Dopiero na emigracji uświadamiam sobie, jak wielu z nas jest nie tam, gdzie by chciało i jak wielu z nas zmaga się z problemami podobnymi do moich. Ale jeszcze przyjdzie czas, żeby o tym popisać! 

1 września 2016

Daj mi wiarę, jak ziarno...

Zapiski z emigracji [8]
W Anglii łapię się na tym, że patrzę na dzieci. Mają takie ufne spojrzenie i szczere uśmiechy. Chłopaków w wieku około 10, 11 lat zawsze kojarzę z Kevinem. Brakuje mi jego spojrzenia, uśmiechu i słów na żywo, choć spotykamy się w sieci, ale to nie to samo.
Dzieci są wspaniałe! Rozumiem Chrystusa i Jego stosunek do dzieci.

Pamiętam, jak w Niemczech przepracowałem któregoś dnia 10 godzin. Czas dość szybko mi zleciał, a ja byłem z siebie zadowolony, że wytrzymałem.
Pamiętam też, jak znajomy przyniósł mi książkę do nauki języka niemieckiego. Niósł ją kilka dni, jakby nie chciał mi jej pożyczyć, żeby był uzależniony od niego (mówił dość dobrze po niemiecku), ale musiał mi ją przynieść, ponieważ książka nie była jego, a właścicielka kazała oddać ją właśnie mnie.
To było w lutym tego roku.
Ależ ten czas poleciał!
Wtedy już wiedziałem, że o normalnym korzystaniu z Internetu mogę zapomnieć – nie umiałem doładować mobilnego Internetu, nikt mi nie chciał pomóc, a syn szefowej unikał mnie, jak tylko mógł. Po prostu nie chciał dać mi klucza do wi-fi.
Postanowiłem, że będę uparty i, jeśli go spotkam, zapytam o sprawę.

W pracy poznałem Semię, Irakijczyka, który stara się czy już ma obywatelstwo niemieckie. Chłopaki go nie lubią, gdyż twierdzą, że donosi szefowi. Zresztą, kogo oni lubią poza sobą? I kto, tak naprawdę, donosi szefostwu?!

W pracy dużo wulgaryzmów. Ja też w pewnym momencie nie wytrzymałem i kiedy H. do mnie skoczył: Kur… nie lej wodą na te buty! (jego). Odpowiedziałem: Kur... nie leję, tylko trochę niechcący prysnąłem!
Zaiskrzyło między nami, ale trafiła moja odpowiedź! Do nich nie trafiają chyba inne odzywki.
Nie lubię, kiedy ktoś krzyczy na mnie i jeszcze przy tym bluzga. H. jest tu takim samym robotnikiem jak ja. I skoro jedziemy na tym samym wózku, to chyba powinniśmy się trzymać i wspierać, a nie na siebie naskakiwać.
Powyżej opisałem jedno z moich emigracyjnych marzeń.
Zresztą, tutaj klną wszyscy. Któregoś dnia jedna z Polek na pożegnanie w pracy powiedziała mi: Aleś się dzisiaj upier…, co miało oznaczać, że podczas pracy pobrudziłem sobie ubranie.
Tutaj klnie się na zasadzie przerywników w rozmowie.
Chłopaki się cieszą, gdy nauczą obcokrajowca polskich przekleństw. A obcokrajowcy powtarzają bezmyślnie polskie wulgaryzmy.
*
To nie moja bajka. Wiem jednak, że życie jest barwne i ja tę jego barwę w tej chwili poznaję.
To chyba takie nasze barwy narodowe – chamstwo w zachowaniu i prostactwo w języku.
Oczywiście nie mam na myśli wszystkich, ale to większość decyduje o tym, jak nas postrzegają na zewnątrz.
*
Miałem dzisiaj rozmowę z szefową nt. Internetu. Tłumaczyła po angielsku, że to niemożliwe, ponieważ mają małą prędkość netu i to nawet dla ich trzech domowych komputerów nie wystarcza.
Później rozmawiałem z jej synem. On z kolei tłumaczył, że mają kablowy Internet.
Dwa różne tłumaczenia. Nie za bardzo chce mi się wierzyć w tę małą prędkość netu. Ale, zawsze to tłumaczenie. Szefowa powiedziała mi też, że powinienem sobie kupić mobilny Internet. Wiedziałem o tym. Mam już mobilny net, ale nie potrafię doładować karty, a nikt nie chce mi w tym pomóc.
Ja po prostu chciałem mieć stały dostęp do Internetu i chciałem za to uczciwie, a nawet drożej niż uczciwie, zapłacić i nie martwić się ciągle tam doładowania.
Dam sobie radę, choć bez sieci nie jest łatwo. W sumie to nie pokarm i woda, niezbędne do życia!
Porozmawiam jeszcze z Bossem, może on ma wi-fi. A jeśli się nie da, to muszę jakoś nauczyć się doładowywać ten mój mobil i będę jakoś tam funkcjonował.
Zobaczę, jak będzie. A jak będzie, to będzie!
*
Dzisiaj 11 godzin pracy. Na zakończenie robiłem porządki. Inni gadali i trzymali się jakichś tam narzędzi, żeby tylko mi nie pomóc. W końcu pomogła mi jedna z kobiet. Dziwnie to wyglądało, kobieta złapała za szczotkę i pomagała mi w porządkowaniu hali, a trzech facetów plotkowało i żartowało między sobą. Żaden się nie ruszył.
To jest obłęd, jak ludzie tutaj dziczeją.

Dziwię się też zakłamaniu. Obgadujemy innych podczas ich nieobecności, a kiedy jesteśmy razem po prostu rozmawiamy ze sobą, jak gdyby nigdy nic.
*
Gubię brzuszek.
Łapię kondycję i uczę się fizycznie pracować przez cały dzień. Jutro minie tutaj trzeci tydzień pracy. Muszę przyznać, że bolą mnie dłonie i nogi. Raczej nie odczuwam innych bólów, choć często czuję, że moje ciało jest tak fizycznie zmęczone, że nie chce mi się myśleć.
*
Przyznam, że emigracja to nie jest moja bajka!
Nie zawsze jednak gra się w bajkach, w jakich byśmy chcieli grać! Nie zawsze też przychodzi nam odgrywać ulubione role!

Anglia.
Tutaj w Anglii jestem zagubiony jak nigdy dotąd. Nie mogę pozbyć się niepokoju, niepewności i tym podobnych fobii ludzi niepewnych jutra.
To może znów dlatego, że chcę zbyt szybko osiągnąć to, na co trzeba czasu i cierpliwości anielskiej.
Rozmawiałem dzisiaj ze znajomym. Jeszcze kilka tygodni temu nie miał, gdzie mieszkać, a dzisiaj mówił mi, że koczuje u kolegi w hotelu i jest szczęśliwy, niczym się nie przejmuje.
Za ścianą znów płacz kobiety i wykrzykiwanie do partnera, że jest taka nieszczęśliwa i w ogóle Anglia to jej zesłanie i ona nie chce tutaj już być.
Kilka dni temu ich poznałem. Zapijają wszystkie swoje żale. Przy tym są znawcami życia w Anglii. Tak na marginesie, to wśród moich rodaków znawców życia w Anglii jest tutaj w nadmiarze.
Czuję się tutaj obcy w pełnym tego słowa znaczeniu. I w pracy, i na ulicy, i w wśród współlokatorów. Czuję się taki samotny! Dobrze, że mam przy sobie kawałek najbliższej rodziny.
Na FB wrzuciłem ostatnio wiersz J. Szujskiego Modlitwa… Heretyka, wystraszonego…

Nie chciej, o Panie, bym patrzał na Ciebie,
Jak z aniołami tryumfujesz w niebie,
A sam nie ruszył na tryumfów drogi
Przykutej nogi.

Nie wiem, co myśleć o tekście, a jednocześnie nie potrafię przestać o nim myśleć! A na myślenie w pracy mam dużo czasu. Mam w pracy czas na modlitwę, mam czas na myślenie i roztrząsanie problemów swojego życia.
Wielkim atutem tej pracy jest to, że nie ma czasu na rozmowy z innymi ludźmi, choć nie brakuje gaduł, które nachylają się człowiekowi do ucha i coś tam krzyczą. Odpowiadam krótko, że temat mnie nie interesuje!
Dobrze mi jest być sam ze sobą na sam. Może właśnie w ten sposób dojdę ze sobą do ładu, a reszta się wtedy ułoży.

Żaby wszystko było jasne. Spotykam się tutaj też z ludźmi, którzy układają sobie z sukcesem nowe życie. Walczą przy tym jak lwy, żeby realizować swoje plany. Płacą za to często cenę przepracowania, alienacji i rodzinnego szczęścia.

Jeden z kolegów z pracy ostatnio zauważył jakąś tam ładną kobietę i mówi, że zgrzeszyłby z nią jak nic. Ja na to, że nie widzę tutaj kobiet w ten sposób. Popatrzył na mnie i pyta: Jesteś gejem? Nie, odpowiedziałem, ale tęsknię za jedną kobietą i cała reszta kobiet nie liczy się dla mnie w tej chwili.
Miałem to, odpowiedział znajomy i skończyliśmy temat.
A ja to mam i nie mam zamiaru tego zmieniać, pomyślałem!

Jak długo mi jeszcze pisana włóczęga?
To nie moje. To chyba Stachury. Ale pasuje do mnie i do mojej sytuacji, jak ulał!

Przedwczoraj ugotowałem sobie kapustę. Współlokatorom powiedziałem, ze nikogo do jedzenia nie namawiał. Każdy jednak je na własną odpowiedzialność to, co ja ugotuję. Kapustę zjadłem sam.
Dzisiaj zmierzyłem się z krzyżówką polskiego czerwonego barszczu i chińskiej zupy.
Może to zabrzmi dziwnie, ale po zjedzeniu mojego kulinarnego wynalazku dochodzę do wniosku, że możliwa jest przyjaźń polsko-chińska. Przynajmniej na tym polu.

Wiem, zalegam z postem Żal mi polskiej kur… Powoli! Do wszystkiego dojdziemy w odpowiedniej chwili.

 
Wszystko w swoim czasie, prawda!?

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...