Smutni panowie i smutna pani przybyli do mojego mieszkania
po to, aby dowody mojej winy, o której jeszcze nie wiedziałem, znaleźć.
Nic nie znaleźli, co by ich mogło zainteresować, ale
bałaganu narobili i komputer mi zabrali, wyłączając mnie skutecznie na kilka
tygodni z roboty.
Zarzucono mi, że z kołkiem kręcę i rzekomo za bezcen zbyłem
mu komunalną nieruchomość, o czym raczył prokuratorowi donieść czynny
schizofrenik.
Poza medialną szopką i życzeniami prokuratora nie było nic,
za co mogliby mi dokopać, ale kołek wiedział, że siedzę za sprawę, którą on był wymyślił i którą realizował po kawałku, a ja mu w tym pomagałem. Nawet nie zapytał, kiedy mnie już
zwolniono, czy mi może czegoś potrzeba, czy sobie poradzę. Nie odezwał się
słowem, choćby tak po prostu: Nie martw się, będzie dobrze, jesteś cool!
Wlazł kołek do swojej norki i nosa nie wytknął dopóki sąd
wyrokiem prawomocnym z zarzutów mnie nie oczyścił. Inaczej być nie mogło, bo
prokurator dowody miał takiej jakości, jak jakość zdrowia psychicznego źródła
jego informacji.
Odetchnąłem jednak po wyroku z ulgą i starałem się wrócić do
pracy. I wiecie, kto mi wtedy złożył wizytę? A jak! Kołek we własnej osobie. I
nie przyszedł bynajmniej podnieść mnie na duchu czy coś w tym rodzaju.
Przyszedł z kolejnym etapem sprawy do załatwienia; sprawy bliźniaczej jak ta,
za którą właśnie siedziałem.
Odrobina wyobraźni wystarczy do zrozumienia, jak się wtedy
czułem.
Początkowo chciałem go z gabinetu wywalić na pysk zbity, ale
pomyślałem jednak, słowo się rzekło, obiecałem, że sprawę załatwię do końca, to
załatwię do końca.
I sprawę załatwiłem!
Nie czułem jednak satysfakcji, za to przez ileś nocy kiepsko
spałem, a każdego ranka po niespokojnej nocy nasłuchiwałem cichych kroków na
schodach.
A kołek?
O kołku i końcówce sprawy jeszcze napiszę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz