Najpierw to o tym może, że nie tylko piątek nadaje się do
tego, żeby książki czytać, ale piątek to taki nawet fajny dzień – wieczorem już
się czuje słodką woń weekendu i wizja wolnego może być dobrym podkładem do
tego, żeby te wolne chwile spędzić na czytaniu. Zdaję sobie sprawę, że głoszę
umarłe sposoby spędzania wolnego czasu, ale cóż ja poradzę, że już taki jestem,
że zawsze lubiłem czytać, choć w życiu miałem chwile totalnej rozłąki z
książkami. Gdy dobrowolnie się dałem zamknąć w samorządowym getcie, nie było
szans na czytanie – czytanie ze zrozumieniem, bo i o wszem czytałem, żeby się
nie zatracić, ale to było raczej lekarstwo, a nie strawa.
Książka, jak dobry przyjaciel, nigdy cię nie zdradzi. A
jeśli nie może pomóc, na pewno nie zaszkodzi.
Będę na chybił trafił zachęcał nieczytających do pozycji
książkowych, które mam już za sobą. Zacznę od Sobótki. O nocy świętojańskiej Zofii
Wydro, czyli od pozycji, która mi w ogóle nie leży – ale co mi nie leży, to
innym odwrotnie. Ja osobiście uważam, że obrzęd sobótkowy jest już tak
rozpisany, że może tylko stanowić obiekt odpowiednich badań –
literaturoznawczych, kulturoznawczych i wężej – etnograficznych. Ale to moje
zdanie, moje i tylko moje, zwłaszcza że ten utwór pisany jest gwarą lasowicą,
łączącą elementy dialektów małopolskiego i mazowieckiego, to właśnie może być
dla niektórych zachętą.
Dla tych, co czytać nie lubią, pozycja to wyśmienita, bo
tekstu do czytania jest na jakiś kwadrans.
Kolejna pozycja to już inna bajka, choć z pierwszą
etnografia z pewnością ją łączy. To Dolinami rzek. Opisy podróży wzdłuż Niemna,
Wisły, Bugu i Biebrzy Zygmunta Glogela (1845 – 1910) – historyk,
archeolog, etnograf, folklorysta, krajoznawca. Dla tych, co lubią świadomie
odbierać krajobrazy, świadomie „deptać” ziemię, świadomie odbierać głos
historii – czasami tej bardzo dalekiej – w miejscach przebywania, to świetny
podręcznik, jak wokół siebie znaleźć pozostałości przodków sprzed lat naprawdę
wielu.
Zrobiłem niewielkie wypisy z tej właśnie pozycji, choć dla
wielu pewnie wyda się, że duże. Może jednak w ten sposób jakaś iskra zachęty do
zapoznania się z twórczością tego nietuzinkowego Polaka.
Wiktor opowiadał, że każdy człek na
wiosnę chowa tu w kieszeni kilka groszy na „zieziulkę” (kukułkę), aby miał czym
brzęknąć, gdy pierwszy raz kukanie posłyszy. Przypomniał mi tym białoruskie
przysłowie „Schowaj trzy hroszy na ziaziulku”.
Kukułka nasza jest ptakiem najbardziej tajemniczej, demonicznej postaci.
W pieśniach ukraińskich jest ona symbolem sieroctwa i wdowieństwa. Nie ma pary,
bo była kiedyś kobietą i zabiła swego męża – dziś jest wróżką. Pokutuje w niej
zaklęta dusza kniahini Zazuli, a lud mówi: „Zazula kuka, bo wybawienia szuka”.
Coś mistycznego w pojęciach ludu leży w tym, że kukułka sama gniazda nie
ściele, ale innym ptaszynom jaja swe podkłada. Zajęta jest sprawami swego
zaklęcia, nie odbudowaniem gniazda i rodu. Więc podlatuje pod siedziby ludzkie
do gajów i „wiśniowych sadów” i w czynieniu ciągłych wróżb szuka wybawienia.
Tak się niepokoi sobą i ludźmi, bo nawet w nocy przez sen kuka, a zawsze wróży
dziewczętom, gdyż sama była dziewicą. Przepowiada im lata panieństwa i
zamążpójścia. Jeżeli raz pierwszy zakuka dziewczynie, niosącej próżne konewki
do wody, to próżno przedzie jej rok, jeżeli zaś niosącej pełne, to spełni się,
za czym goni myślą i serce. Gdy głodnemu zakuka na wiosnę, to będzie on głodny
rok cały. Przepowiada lata doli i niedoli, starym – lata śmierci. W pieśni
wielkopolskiej donosi dziewczynie o śmierci jej lubego:
„I usiadła na drzewinie,
Zakukała na kalinie,
Główkę w listek przytuliła.
Tak do matki przemówiła:
– Już nie siędzie Jaś za stołem,
Płacze Kasia za sokołem”.
W inne starej pieśni dziewica trawiona
tęsknotą przemienia się w kukułkę, by ulecieć do swojej rodziny lub kochanka.
Przy poległym młodym rycerzu siadają trzy kukułki: u głowy, serca i ng – matka
u głowy, kochanka u serca, siostra u nóg. U matki płynie łez rzeka, u siostry
sączy się struga, a gdzie kochanka, tam murawa sucha. Kochanka płakała dzień,
siostra rok, matka… całe życie. podobną pieśń śpiewa Mazur nad Wisłą, Małorus
nad Dnieprem i Litwin nad Niemnem, każdy w swoim dialekcie.
(…)
Nad nami pławi się w powietrzu
upatrujący łupu wielki, drapieżny, o ciemnych piórach jastrząb, zwany przez lud
zarówno nad Niemnem jak i Narwią szulakiem.
(…)
Za Miołą minęliśmy dwie rapy, z których
niżej położona ma być dla Wicin wielce niebezpieczna. Dalej w pobliżu wsi
Puszkarów wpada z lewego brzegu strumień Puszkarka. Jar jej szeroki uwydatnia
przestwór czasu i potęgę działania wód na lądy, co razem złożyło się na
wyżłobienie takich koryt. Rapa przy wsi Solnej Bali nosi także nazwę Puszkarki.
W Bali istniał dawniej skarbowy skład soli wielickiej i stąd nosi nazwę Solnej.
Skąd się tu wzięła nazwa biblijnej Bali (inaczej zwanej Serogą), pochłoniętej
po przejściu Lota – jak mówi Pismo Święte –przez ogień i ziemię, tego nie wiem.
(…)
Czciła także Litwa w ogóle zjawiska sił
przyrody, jak np. słońce, księżyc, gwiazdy, pioruny, ogień, góry, rzeki, wiatry
i dęby starożytne, których wypróchniałe wnętrza uważała za mieszkania duchów.
Wierzono w przechodzenie dusz w drzewa, uważano śmierć za chwilę przejścia
duszy z jednego ciała, które umiera, w ciało drugie, ktre się rodzi.
Jadźwingowie nie dbali o życie, gdyż wierzyli, że dusza umierającego za sprawę
szlachetną, przechodzi w ciało rodzące się. każde zwierzę, każdy ptak, podług
mniemania ludu litewskiego, był niegdyś człowiekiem, który za nieposłuszeństwo
woli bogów został skazany w inne stworzenie na pokutę.
(…)
Człowiek, o ile żył więcej na sposób pierwotny, o tyle
więcej wystarczał sam sobie.
(…)
Pływak, czyli pływający przy brzegu
młyn wodny (jakich tu było bardzo wiele dawniej, a dziś wychodzący już z
użycia), zowie się w mowie ludu nieprzyzwoicie, jak za czasów Klonowicza
mianowany był przez wszystkich. Kto ciekawy może odszukać sobie tę nazwę w
słowniku Lindego pod wyrazem zaczynającym się od „bz”, a kończącym na „l”.
(…)
Ciechocinek zrobił na mnie miłe
wrażenie. Dawniej było tu podobno wiele piasku i błota, a mało zieloności, ale
dzisiaj odmieniło się wszystko na lepsze. Drzewa porosły, cienia i zieloności
jest dużo, powietrze czyste, drogi i ogród dobrze utrzymane, turkotu żadnego,
stacja kolei w miejscu. A jednak słyszę tu na każdym kroku narzekania
wszystkich na „piekielne nudy”. Jest to dowód nerwowego rozgrymaszenia się
natury ludzkiej i płytkości koryta, którym płynie dzisiejsze życie umysłowe
wykolejonego przez bruk miejski człowieka. Stał się on tym dzieckiem
rozpieszczonym, o jakim mówiła mi raz pewna matka, że gdy mu na chwilę
przestała grać, śpiewać, grzechotać, skakać przed nim, pokazywać dziwolągi,
miny, lalki i domki z kart, to teraz płacze i krzyczy, „bp nudzi się”.
oczywiście było to dziecko chorobliwe i źle wychowane, którego nierozwinięty
umysł pozostawał w takim stanie patologicznym, że nie znosił ani na chwilę
błogiej ciszy.
(…)
Depcząc po tych szczątkach odległej
przeszłości, myśl gubiła się w odtwarzaniu obrazu pierwotnego zasiedlania tej
ziemi. Poszukiwania moje nad Niemnem, Narwią, Wisłą, Wartą, Biebrzą, Sanem,
Dniestrem, Horyniem, Dźwiną, Dnieprem, Bohem i Bugiem, dostarczyły mi mnogich
już dowodów, że ludzie posługujący się krzemieniem, nie znali jeszcze wcale
rolnictwa, ale tylko żyli z myślistwa, rybołówstwa i zapewne dzikich owoców, że
trzymali się głownie dolin rzecznych, które były szlakami ich wędrówek, że w
granicach ziem lechickich palili zwłoki zmarłych i popioły zachowywali w
popielnicach glinianych, niekiedy ozdabianych, a zwykle zakopywanych tuż obok
siedlisk, gdzie mieli w pagórkach piaszczystych swoje mieszkania. Przy każdym
ognisku domowym obrabiali krzemień z niepospolitą zręcznością, a kult ten
użytku krzemienia trwać musiał liczne wieki. Ziemie dawne Polski posiadają
ciekawe i piękne zabytki z krzemienia, oraz mnogie ślady obrabiania go, które
pozwalają na odpowiedniej karcie geograficznej zaznaczyć siedliska człowieka
przedhistorycznego, co w połączeniu z opisem tych siedlisk i narzędzi oraz
ilością pozostałych przy obróbce okrzosków, rzuci choć mglisty promyk światła
na stan zasiedlenia w czasach pierwotnych.
Epoka stacji krzemiennych nie ma
żadnego związku z późniejszą dobą grodzisk, czyli zamków drewnianych,
obwarowanych niegdyś wałami i palisadami. W dobie użytku krzemienia, która o
wiele poprzedziła grodziska, ludzie nie tworzyli jeszcze wojennych drużyn i nie
mieli takich zasobów, których zabezpieczenie wymagało budowania miejsc obronnych
przed wrogiem. Powszednia ochrona zapasów żywności i odzieży polegać musiała na
ukrywaniu ich w ziemi, do czego służyły najlepiej, jak i dla mieszkań ziemnych
podczas zimy, pagórki piaszczyste,
(…)
Trzeba było pocieszać się starym
przysłowiem, że: „deszcz ranny, gniew panny, płacz wdowy i taniec starej baby
niedługo trwają”, a za które obraziła się a mnie pewna dama w Warszawie, bo
cytując to przysłowie w jej obecności nie wiedziałem, że jest wdową, że lubi
pląsy namiętnie i że antypatycznie nienawidzi
w języku polskim wyrazu: „baba”.
(…)
Niegdyś szlachta polska kierowała się
rozumną przestrogą ekonomiczną: „podpieraj, a zbieraj”. Miano uprzedzenie do
murów, wierząc, że w nich mieszkać niezdrowo i opowiadano dykteryjkę o
szlachcicu, który zmuszony wyjechać w ważnej sprawie do Włoch, dowiedziawszy
się, że tam wszyscy mieszkają w murach, wziął z sobą cieślę Mazura, aby mu na
czas jego pobytu w Italii sklecił dworek drewniany. W dworkach takich, zwykle
niskich, szczupłych i zewnątrz niebielonych, a nieraz strzechą słomianą
krytych, mieszkali nawet możni panowie i dygnitarze koronni. Gdy wszedłeś ongi
do takiego dworku, uderzała cię mnogość makat, sreber, futer, rzędów i zbroi,
ale nie wygód życia. Stan rycerski zahartowany na kulbace i nawykły do życia
obozowego, lekceważył sobie wszelkie wygody, mieniąc je zniewieściałością i
piecuchostwem. Dopiero gdy tradycje rycerskie znikały, gdy dawne życie domowe,
skrzętne a skromne, przeszło do wspomnień, gdy niwa równości szlacheckiej
zarosła chwastem tytułów zagranicznych, wówczas zastąpiono dworki szlacheckie
pałacami. Życie w pałacu i utrzymanie odpowiedniej do niego dworni,
umeblowanie, stajnie, pojazdy itd. zwykle odłużało ziemię i oddawało ją w ręce
lichwiarzy lub parcelantów, wytwarzających wstrętną dla rolnictwa szachownicę
zagonową.
(…)
O ile szynkarka była usłużna, o tyle
jej spiżarnia pusta. Po wódce dała każdemu gościowi na zakąskę surowy ogórek. A
że Prokop pił wódkę, a my znaleźliśmy jeszcze w puzderkach naszych kilka
tabliczek czekolady, ugotowaliśmy sobie przeto zupę czekoladową, którą nasza
gosposia przez zbyteczną gościnność niespodzianie posoliła, a na zakąskę
położyła przed nami po surowym, żółtym ogórku.
(…)
Podanie miejscowe, będące zwykłą baśnią
ludową, do wszystkich naszych zamków przywiązaną, powiada, że góra [Drohicka] ta usypana była rękoma jeńców wojennych, że we wnętrzu swoim zawiera
podziemia pełne karbów, że podziemia te pełne łączyły niegdyś zamek drohicki z
klasztorem franciszkanów, w którego lochach miały znajdować się tajemne drzwi
żelazne do przejścia na zamek. Gdy się słucha tych opowiadań prostaczków, a
jednocześnie przypomni się ubóstwo naszego krajoznawczego piśmiennictwa, ogarnia
nas przygnębiające uczucie pewnego wstydu; wstydu nie za prostaczków, którzy
mają tę wyższość, że coś pamiętają i dzieciom swoim przekazują, ale za wrzekomą
inteligencję, która choć ma w ustach frazesy o tradycjach narodowych sama o
nich najmniej pamięta, nie zna dziejów i dzieciom swoim nie pokazuje ich
znajomości.
(…)
Natomiast mamy tylu heraldyków i tylu
wykształconych próżniaków, że ci zamiast kleić rodowody lub grywać co wieczór w
winta, gdyby zechcieli przysłużyć się swemu społeczeństwu, mogliby opisywać
dzieje historycznych miejscowości, czerpiąc materiał z kronik, pamiętników,
lustracji starostw i z archiwów domowych. Lud żyje baśnią, a inteligencja woli
zasiąść na sześć godzin do winta, niż na trzy wziąć do ręki książkę dziejową,
aby pouczyć z niej siebie, dziatwę swoją i domowników. Może się kiedyś Bóg
zlituje nad tą naszą posuchą umysłową i duch rozumnej, dobrej woli oświeci,
jeżeli już nie nas, to choć potomków naszych, zrozumieniem, że niespełniony
obowiązek oświecania bliźnich, jest grzechem sumienia społecznego, pociągającym
karę strupieszałości.
(…)
Niebawem obaj wioślarze nasi usnęli, a
tylko sternik czuwał, kierując łódką w milczeniu. Sen zwyciężył i na powiekach
młodzieży. Młodzi ludzie, wychowani nie po miejsku, ani cudzoziemsku, ale
rzetelnie po polsku, mają w sobie coś rycerskiego i nie potrzebują do snu
żadnych wygód, czując głęboki wstręt do zniewieściałości. Drzemiący Kazio miał
za poduszkę samowar, a zwisła jego ręka sięgała do wody. Jaś miał pod uchem
własną rękę, leżącą na wiośle, Józkowi służyły wybornie za poduszkę worki z
krzemykami i czerepami popielnic. Łódź przy świetle księżycowym przedstawiała
jakby obraz pobojowiska, na którym cała załoga okrętowa poległa, oprócz
sternika.
(…)
W toku tych myśli przyszedłem do
przekonania, że nisko upadła siła geniuszu ludzkości w tych społeczeństwach, w
których mała tylko liczba jednostek poczuwa się do obowiązku pracy dla ogółu, a
masy żyją bez idei, bez nauki, bez samowiedzy żadnej.
(…)
Jak dzisiaj w mało ludnych okolicach
Ameryki można spotkać ludzi samotnych (zwanych skwaterami) lub pojedyncze
rodziny kolonistów, tak i u nas zanim pierwotna ludność rozrodziła się lub
powiązała w sioła, zanim powstały majętności i dwory szlachty, a przy nich
czeladź służebna stała się zawiązkiem gromad wiejskich, istniało wielkie
mnóstwo sadyb pojedynczych, rozrzuconych z rzadka nad brzegami rzek i po
puszczach…
Bywajcie, Smutasy!
Smutas serdecznie pozdrawia!
*Piękne zdjęcia ptaków nie moje - to Ludzi z Sieci! Za co im dziękuję!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz