8 lutego 2019

Piątek rano - z książką


Najpierw to o tym może, że nie tylko piątek nadaje się do tego, żeby książki czytać, ale piątek to taki nawet fajny dzień – wieczorem już się czuje słodką woń weekendu i wizja wolnego może być dobrym podkładem do tego, żeby te wolne chwile spędzić na czytaniu. Zdaję sobie sprawę, że głoszę umarłe sposoby spędzania wolnego czasu, ale cóż ja poradzę, że już taki jestem, że zawsze lubiłem czytać, choć w życiu miałem chwile totalnej rozłąki z książkami. Gdy dobrowolnie się dałem zamknąć w samorządowym getcie, nie było szans na czytanie – czytanie ze zrozumieniem, bo i o wszem czytałem, żeby się nie zatracić, ale to było raczej lekarstwo, a nie strawa.

Książka, jak dobry przyjaciel, nigdy cię nie zdradzi. A jeśli nie może pomóc, na pewno nie zaszkodzi.
Będę na chybił trafił zachęcał nieczytających do pozycji książkowych, które mam już za sobą. Zacznę od Sobótki. O nocy świętojańskiej Zofii Wydro, czyli od pozycji, która mi w ogóle nie leży – ale co mi nie leży, to innym odwrotnie. Ja osobiście uważam, że obrzęd sobótkowy jest już tak rozpisany, że może tylko stanowić obiekt odpowiednich badań – literaturoznawczych, kulturoznawczych i wężej – etnograficznych. Ale to moje zdanie, moje i tylko moje, zwłaszcza że ten utwór pisany jest gwarą lasowicą, łączącą elementy dialektów małopolskiego i mazowieckiego, to właśnie może być dla niektórych zachętą.
Dla tych, co czytać nie lubią, pozycja to wyśmienita, bo tekstu do czytania jest na jakiś kwadrans.
Kolejna pozycja to już inna bajka, choć z pierwszą etnografia z pewnością ją łączy. To Dolinami rzek. Opisy podróży wzdłuż Niemna, Wisły, Bugu i Biebrzy Zygmunta Glogela (1845 – 1910) – historyk, archeolog, etnograf, folklorysta, krajoznawca. Dla tych, co lubią świadomie odbierać krajobrazy, świadomie „deptać” ziemię, świadomie odbierać głos historii – czasami tej bardzo dalekiej – w miejscach przebywania, to świetny podręcznik, jak wokół siebie znaleźć pozostałości przodków sprzed lat naprawdę wielu.
Zrobiłem niewielkie wypisy z tej właśnie pozycji, choć dla wielu pewnie wyda się, że duże. Może jednak w ten sposób jakaś iskra zachęty do zapoznania się z twórczością tego nietuzinkowego Polaka.
Wiktor opowiadał, że każdy człek na wiosnę chowa tu w kieszeni kilka groszy na „zieziulkę” (kukułkę), aby miał czym brzęknąć, gdy pierwszy raz kukanie posłyszy. Przypomniał mi tym białoruskie przysłowie „Schowaj trzy hroszy na ziaziulku”.
Kukułka nasza jest ptakiem  najbardziej tajemniczej, demonicznej postaci. W pieśniach ukraińskich jest ona symbolem sieroctwa i wdowieństwa. Nie ma pary, bo była kiedyś kobietą i zabiła swego męża – dziś jest wróżką. Pokutuje w niej zaklęta dusza kniahini Zazuli, a lud mówi: „Zazula kuka, bo wybawienia szuka”. Coś mistycznego w pojęciach ludu leży w tym, że kukułka sama gniazda nie ściele, ale innym ptaszynom jaja swe podkłada. Zajęta jest sprawami swego zaklęcia, nie odbudowaniem gniazda i rodu. Więc podlatuje pod siedziby ludzkie do gajów i „wiśniowych sadów” i w czynieniu ciągłych wróżb szuka wybawienia. Tak się niepokoi sobą i ludźmi, bo nawet w nocy przez sen kuka, a zawsze wróży dziewczętom, gdyż sama była dziewicą. Przepowiada im lata panieństwa i zamążpójścia. Jeżeli raz pierwszy zakuka dziewczynie, niosącej próżne konewki do wody, to próżno przedzie jej rok, jeżeli zaś niosącej pełne, to spełni się, za czym goni myślą i serce. Gdy głodnemu zakuka na wiosnę, to będzie on głodny rok cały. Przepowiada lata doli i niedoli, starym – lata śmierci. W pieśni wielkopolskiej donosi dziewczynie o śmierci jej lubego:
„I usiadła na drzewinie,
Zakukała na kalinie,
Główkę w listek przytuliła.
Tak do matki przemówiła:
– Już nie siędzie Jaś za stołem,
Płacze Kasia za sokołem”.
W inne starej pieśni dziewica trawiona tęsknotą przemienia się w kukułkę, by ulecieć do swojej rodziny lub kochanka. Przy poległym młodym rycerzu siadają trzy kukułki: u głowy, serca i ng – matka u głowy, kochanka u serca, siostra u nóg. U matki płynie łez rzeka, u siostry sączy się struga, a gdzie kochanka, tam murawa sucha. Kochanka płakała dzień, siostra rok, matka… całe życie. podobną pieśń śpiewa Mazur nad Wisłą, Małorus nad Dnieprem i Litwin nad Niemnem, każdy w swoim dialekcie.
(…)
Nad nami pławi się w powietrzu upatrujący łupu wielki, drapieżny, o ciemnych piórach jastrząb, zwany przez lud zarówno nad Niemnem jak i Narwią szulakiem.
(…)
Za Miołą minęliśmy dwie rapy, z których niżej położona ma być dla Wicin wielce niebezpieczna. Dalej w pobliżu wsi Puszkarów wpada z lewego brzegu strumień Puszkarka. Jar jej szeroki uwydatnia przestwór czasu i potęgę działania wód na lądy, co razem złożyło się na wyżłobienie takich koryt. Rapa przy wsi Solnej Bali nosi także nazwę Puszkarki. W Bali istniał dawniej skarbowy skład soli wielickiej i stąd nosi nazwę Solnej. Skąd się tu wzięła nazwa biblijnej Bali (inaczej zwanej Serogą), pochłoniętej po przejściu Lota – jak mówi Pismo Święte –przez ogień i ziemię, tego nie wiem.
(…)
Czciła także Litwa w ogóle zjawiska sił przyrody, jak np. słońce, księżyc, gwiazdy, pioruny, ogień, góry, rzeki, wiatry i dęby starożytne, których wypróchniałe wnętrza uważała za mieszkania duchów. Wierzono w przechodzenie dusz w drzewa, uważano śmierć za chwilę przejścia duszy z jednego ciała, które umiera, w ciało drugie, ktre się rodzi. Jadźwingowie nie dbali o życie, gdyż wierzyli, że dusza umierającego za sprawę szlachetną, przechodzi w ciało rodzące się. każde zwierzę, każdy ptak, podług mniemania ludu litewskiego, był niegdyś człowiekiem, który za nieposłuszeństwo woli bogów został skazany w inne stworzenie na pokutę.
(…)
Człowiek, o ile żył więcej na sposób pierwotny, o tyle więcej wystarczał sam sobie.
(…)
Pływak, czyli pływający przy brzegu młyn wodny (jakich tu było bardzo wiele dawniej, a dziś wychodzący już z użycia), zowie się w mowie ludu nieprzyzwoicie, jak za czasów Klonowicza mianowany był przez wszystkich. Kto ciekawy może odszukać sobie tę nazwę w słowniku Lindego pod wyrazem zaczynającym się od „bz”, a kończącym na „l”.
(…)
Ciechocinek zrobił na mnie miłe wrażenie. Dawniej było tu podobno wiele piasku i błota, a mało zieloności, ale dzisiaj odmieniło się wszystko na lepsze. Drzewa porosły, cienia i zieloności jest dużo, powietrze czyste, drogi i ogród dobrze utrzymane, turkotu żadnego, stacja kolei w miejscu. A jednak słyszę tu na każdym kroku narzekania wszystkich na „piekielne nudy”. Jest to dowód nerwowego rozgrymaszenia się natury ludzkiej i płytkości koryta, którym płynie dzisiejsze życie umysłowe wykolejonego przez bruk miejski człowieka. Stał się on tym dzieckiem rozpieszczonym, o jakim mówiła mi raz pewna matka, że gdy mu na chwilę przestała grać, śpiewać, grzechotać, skakać przed nim, pokazywać dziwolągi, miny, lalki i domki z kart, to teraz płacze i krzyczy, „bp nudzi się”. oczywiście było to dziecko chorobliwe i źle wychowane, którego nierozwinięty umysł pozostawał w takim stanie patologicznym, że nie znosił ani na chwilę błogiej ciszy.
(…)
Depcząc po tych szczątkach odległej przeszłości, myśl gubiła się w odtwarzaniu obrazu pierwotnego zasiedlania tej ziemi. Poszukiwania moje nad Niemnem, Narwią, Wisłą, Wartą, Biebrzą, Sanem, Dniestrem, Horyniem, Dźwiną, Dnieprem, Bohem i Bugiem, dostarczyły mi mnogich już dowodów, że ludzie posługujący się krzemieniem, nie znali jeszcze wcale rolnictwa, ale tylko żyli z myślistwa, rybołówstwa i zapewne dzikich owoców, że trzymali się głownie dolin rzecznych, które były szlakami ich wędrówek, że w granicach ziem lechickich palili zwłoki zmarłych i popioły zachowywali w popielnicach glinianych, niekiedy ozdabianych, a zwykle zakopywanych tuż obok siedlisk, gdzie mieli w pagórkach piaszczystych swoje mieszkania. Przy każdym ognisku domowym obrabiali krzemień z niepospolitą zręcznością, a kult ten użytku krzemienia trwać musiał liczne wieki. Ziemie dawne Polski posiadają ciekawe i piękne zabytki z krzemienia, oraz mnogie ślady obrabiania go, które pozwalają na odpowiedniej karcie geograficznej zaznaczyć siedliska człowieka przedhistorycznego, co w połączeniu z opisem tych siedlisk i narzędzi oraz ilością pozostałych przy obróbce okrzosków, rzuci choć mglisty promyk światła na stan zasiedlenia w czasach pierwotnych.
Epoka stacji krzemiennych nie ma żadnego związku z późniejszą dobą grodzisk, czyli zamków drewnianych, obwarowanych niegdyś wałami i palisadami. W dobie użytku krzemienia, która o wiele poprzedziła grodziska, ludzie nie tworzyli jeszcze wojennych drużyn i nie mieli takich zasobów, których zabezpieczenie wymagało budowania miejsc obronnych przed wrogiem. Powszednia ochrona zapasów żywności i odzieży polegać musiała na ukrywaniu ich w ziemi, do czego służyły najlepiej, jak i dla mieszkań ziemnych podczas zimy, pagórki piaszczyste,
(…)
Trzeba było pocieszać się starym przysłowiem, że: „deszcz ranny, gniew panny, płacz wdowy i taniec starej baby niedługo trwają”, a za które obraziła się a mnie pewna dama w Warszawie, bo cytując to przysłowie w jej obecności nie wiedziałem, że jest wdową, że lubi pląsy namiętnie i że antypatycznie  nienawidzi w języku polskim wyrazu: „baba”.
(…)
Niegdyś szlachta polska kierowała się rozumną przestrogą ekonomiczną: „podpieraj, a zbieraj”. Miano uprzedzenie do murów, wierząc, że w nich mieszkać niezdrowo i opowiadano dykteryjkę o szlachcicu, który zmuszony wyjechać w ważnej sprawie do Włoch, dowiedziawszy się, że tam wszyscy mieszkają w murach, wziął z sobą cieślę Mazura, aby mu na czas jego pobytu w Italii sklecił dworek drewniany. W dworkach takich, zwykle niskich, szczupłych i zewnątrz niebielonych, a nieraz strzechą słomianą krytych, mieszkali nawet możni panowie i dygnitarze koronni. Gdy wszedłeś ongi do takiego dworku, uderzała cię mnogość makat, sreber, futer, rzędów i zbroi, ale nie wygód życia. Stan rycerski zahartowany na kulbace i nawykły do życia obozowego, lekceważył sobie wszelkie wygody, mieniąc je zniewieściałością i piecuchostwem. Dopiero gdy tradycje rycerskie znikały, gdy dawne życie domowe, skrzętne a skromne, przeszło do wspomnień, gdy niwa równości szlacheckiej zarosła chwastem tytułów zagranicznych, wówczas zastąpiono dworki szlacheckie pałacami. Życie w pałacu i utrzymanie odpowiedniej do niego dworni, umeblowanie, stajnie, pojazdy itd. zwykle odłużało ziemię i oddawało ją w ręce lichwiarzy lub parcelantów, wytwarzających wstrętną dla rolnictwa szachownicę zagonową.
(…)
O ile szynkarka była usłużna, o tyle jej spiżarnia pusta. Po wódce dała każdemu gościowi na zakąskę surowy ogórek. A że Prokop pił wódkę, a my znaleźliśmy jeszcze w puzderkach naszych kilka tabliczek czekolady, ugotowaliśmy sobie przeto zupę czekoladową, którą nasza gosposia przez zbyteczną gościnność niespodzianie posoliła, a na zakąskę położyła przed nami po surowym, żółtym ogórku.
(…)
Podanie miejscowe, będące zwykłą baśnią ludową, do wszystkich naszych zamków przywiązaną, powiada, że góra [Drohicka] ta usypana była rękoma jeńców wojennych, że we wnętrzu swoim zawiera podziemia pełne karbów, że podziemia te pełne łączyły niegdyś zamek drohicki z klasztorem franciszkanów, w którego lochach miały znajdować się tajemne drzwi żelazne do przejścia na zamek. Gdy się słucha tych opowiadań prostaczków, a jednocześnie przypomni się ubóstwo naszego krajoznawczego piśmiennictwa, ogarnia nas przygnębiające uczucie pewnego wstydu; wstydu nie za prostaczków, którzy mają tę wyższość, że coś pamiętają i dzieciom swoim przekazują, ale za wrzekomą inteligencję, która choć ma w ustach frazesy o tradycjach narodowych sama o nich najmniej pamięta, nie zna dziejów i dzieciom swoim nie pokazuje ich znajomości.
(…)
Natomiast mamy tylu heraldyków i tylu wykształconych próżniaków, że ci zamiast kleić rodowody lub grywać co wieczór w winta, gdyby zechcieli przysłużyć się swemu społeczeństwu, mogliby opisywać dzieje historycznych miejscowości, czerpiąc materiał z kronik, pamiętników, lustracji starostw i z archiwów domowych. Lud żyje baśnią, a inteligencja woli zasiąść na sześć godzin do winta, niż na trzy wziąć do ręki książkę dziejową, aby pouczyć z niej siebie, dziatwę swoją i domowników. Może się kiedyś Bóg zlituje nad tą naszą posuchą umysłową i duch rozumnej, dobrej woli oświeci, jeżeli już nie nas, to choć potomków naszych, zrozumieniem, że niespełniony obowiązek oświecania bliźnich, jest grzechem sumienia społecznego, pociągającym karę strupieszałości.
(…)
Niebawem obaj wioślarze nasi usnęli, a tylko sternik czuwał, kierując łódką w milczeniu. Sen zwyciężył i na powiekach młodzieży. Młodzi ludzie, wychowani nie po miejsku, ani cudzoziemsku, ale rzetelnie po polsku, mają w sobie coś rycerskiego i nie potrzebują do snu żadnych wygód, czując głęboki wstręt do zniewieściałości. Drzemiący Kazio miał za poduszkę samowar, a zwisła jego ręka sięgała do wody. Jaś miał pod uchem własną rękę, leżącą na wiośle, Józkowi służyły wybornie za poduszkę worki z krzemykami i czerepami popielnic. Łódź przy świetle księżycowym przedstawiała jakby obraz pobojowiska, na którym cała załoga okrętowa poległa, oprócz sternika.
(…)
W toku tych myśli przyszedłem do przekonania, że nisko upadła siła geniuszu ludzkości w tych społeczeństwach, w których mała tylko liczba jednostek poczuwa się do obowiązku pracy dla ogółu, a masy żyją bez idei, bez nauki, bez samowiedzy żadnej.
(…)
Jak dzisiaj w mało ludnych okolicach Ameryki można spotkać ludzi samotnych (zwanych skwaterami) lub pojedyncze rodziny kolonistów, tak i u nas zanim pierwotna ludność rozrodziła się lub powiązała w sioła, zanim powstały majętności i dwory szlachty, a przy nich czeladź służebna stała się zawiązkiem gromad wiejskich, istniało wielkie mnóstwo sadyb pojedynczych, rozrzuconych z rzadka nad brzegami rzek i po puszczach…

Może już wystarczy. Trochę tego wyszło. Jestem Muszkieterem, któremu się jeszcze chce popełnić tekst dłuższy niż strona A4 – to mój kolejny nałóg. Wystarczy na teraz, bo przecież jeszcze dzisiaj chcę wieczorem ciąg dalszy uskutecznić.

Bywajcie, Smutasy!
Smutas serdecznie pozdrawia!



*Piękne zdjęcia ptaków nie moje - to Ludzi z Sieci! Za co im dziękuję!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...