To, że kawa
z rana, na pusty żołądek, do tego papierosy i nieprzespana noc, natłok myśli w
głowie, planów za dużo na raz, jakieś zmartwienia głupie.., jest kiepskim
początkiem dnia, tłumaczyć chyba nie trzeba. Ale jeśli już jest taki właśnie
początek, to warto się zmusić do czegoś, na przykład przegonić się trochę, pomachać kończynami,
potrząsnąć tym i owym, rozluźnić jeszcze tamto i zrobić trochę miejsca na
odrobinę nadziei, pozytywnego myślenia... To powinno wystarczyć, żeby powoli wrócić do względnej równowagi i w drogę - z Bogiem! - w drogę! Nie ma gorszego startu w nowy nieznany dzień, w dziewiczą
teraźniejszość jak nos spuszczony na kwintę i zero uśmiechu – no właśnie - koniecznie jeszcze zrobić miejsce na szczery uśmiech.
Mam taką w
sobie przypadłość, która kilka osób z mojego otoczenia doprowadza do szału,
czasem do palpitacji poważnego organu, aż w końcu dochodzi do tego, że z
rezygnacją machają ręką i koniec. To dotyczy na przykład ubrań, z jakich
korzystam. Gdy kupię sobie koszulę, to po to, żeby ją nosić i noszę tę koszulę,
aż się na dobre zużyje. To nic, że coś z kołnierzykiem, np. lekko przytarty, że jakaś plamka po
drodze – plama na ubraniu przecież nie plami człowieka! – jak się guzik
oderwie, to trzeba guzik przyszyć, jak się materiał rozerwie, to trzeba to
zszyć i koniec. I tak używam koszuli nie wiadomo jak długo. wszyscy już
zapomnieli, kiedym koszulę kupił. Inni już dawno sobie kupili kolejne, a potem
jeszcze kolejne, a ja z tą pierwszą wciąż. Jakbym koszuli ślubował, że nie
opuszczę jej, aż do jej koszulowej śmierci - zamiany w szmatę - w taki się koszulowy proch obrócenie.
Tak jest ze
wszystkim u mnie, bo rzeczy traktuję tak, że są stworzone po to, żeby mi służyć
– koniec. Nie kupuję rzeczy – poza długopisami (walczę z tą słabością) – na zapas, żeby leżały,
cieszyły oko, „mówiły” wszem i wobec o moim guście, stylu… Kupuję rzeczy i
potem używam, ile się da. Ale jak już używam, to nie ma – zmiłuj się Boże! – do
końca samiuśkiego, aż się obrócą w proch. To tak, jak z takim legalnym zabezpieczeniem... - wiecie - nie kupuje nikt przecież i pompuje jak balon. Chociaż ja znam przypadki takich delikwentów, którzy i w taki sposób bawili się tym gadżetem. I przypomniałem sobie, że jeszcze niektórzy kupowali to po to, żeby komuś nielubianemu w szkole przyczepić do ubrania, najlepiej na plecach, żeby to trochę ponosił...
Wiem, że w
czasach gadżetów, fatałaszków, masek… to nawet ekscentryczne jest takie
podejście. Nie zmienię tego i koniec, bo nie warto dla świata i dla drugiego
człowieka dążyć za wszelką cenę do tego, żeby być trendy, żeby się podobać! Ja - egoista - muszę podobać się tylko sobie!
Dygresja?
Czemu nie! Dzisiaj niech będą dygresje. Gdy nauczyciel mówi, że zniża się do
poziomu swoich uczniów, słuchaczy, wychowanków, dzieciarni, to można o nim
powiedzieć, cholera, jaki dobry, jak potrafi ten belfer dostosować się, jak
umie językiem prostaczków gadać na ważne tematu, jak przekazuje widzę ukradkiem
między wierszami. To takie ciche marzenie każdego szkolnego urwisa – taki
nauczyciel zdarza się bowiem rzadko, a jeśli już się zdarzy, to szybko inni
mądrzy dają mu odczuć boleśnie, że trzeba koniecznie wzwyż, że trzeba mądrze,
na miarę stanu, stanowiska, że trzeba koniecznie wzniośle – nie obniżać lotów –
bo przecież wykształcenie, mądre słówka – im bardziej niezrozumiałe, tym
mądrzejsze dla innych.
Gdy w innym
przypadku zbiera się grupa ludzi i - dajmy - prowadzący zebranie stwierdza w nerwach – nie będę się więcej zniżał do waszego poziomu – to słuchacze są delikatnie wku…, zdenerwowani powiedzmy, że taki bufon, mądrala, że zadziera
nosa i w ogóle gbur.
To taka
mała dygresja, takie rozmyślania po lekturze jakiegoś felietonu Boya. Jakiego
felietonu? Naprawdę nie pamiętam, a to, o czym wspomniałem, wynotowałem sobie.
Ludzie się denerwują, gdy inni reagują inaczej niż powinni – tak zakładają niektórzy.
Najlepiej gdyby wszyscy reagowali tak samo, jak jakiś schemat każe – umrze ktoś,
trzeba płakać – spali się dom, trzeba krzyczeć – przegrasz mecz na podwórku,
trzeba koniecznie rozpaczać – nie wygrasz na loterii, trzeba być zawiedzionym –
gdy ktoś ma własne zdanie, trzeba koniecznie go zgnoić, żeby dobił do reszty i
nie wychylał się…
Na ludzi,
których spotyka coś nieprzyjemnego, coś co powinno ich ruszyć, targnąć,
zasmucić, zrozpaczyć…, a oni jakby nic - śmieją się życiu w nos, nie tracą
dobrego humoru, nadziei na dzień kolejny, przegraną się nie przejmują, szukają
dalej i wciąż… na takich właśnie ludzi patrzy się nieufnie. To mogą być
burzyciele dobre starego porządku, gdzie smutek ma swoje miejsce, a swoje
wesele, gdzie msza w kościele jest zawsze o tej samej godzinie, bo godzinę później to już nie byłaby msza... Takich to lepiej unikać, bo nie
wiadomo co tacy mogą jeszcze odpalić. Dobrze ich nazwać jakoś – może na przykład dziwak,
może niedorobiony, może po prostu wariat tylko dotychczas ukryty, może lekarza
mu trzeba i do szpitala odwieźć, a najlepiej niech zniknie i innych nie zasmuca….
To znowu do
tekstów Boya odnośnik ogólny. Takie rzucanie tematu do przemyślenia przy kawie.
Mam kilku
znajomych, którzy mnie nieustannie zaskakują czymś tam, a przy tym
rozśmieszają, wprawiają w dobry humor i ubogacają - jak dobrze, że są! Jeden z tych moich znajomych mówi
wciąż – Tępa dzida! – tak określa..., a
może lepiej nie pisać kogo konkretnie tak... Podoba mi się ten zwrot. Dosadny i jasny w treści.
Ja go raczej unikam. Unikam też ludzi, których na równi stawiam z moimi przecinakami. Humanista się znalazł, a
tak o ludziach myśli – ktoś mi może dokopać – ano tak myślę, czasami. I jeszcze
mi się zdarza sobie też dołożyć jakiś siarczysty epitet. A co mam być gorszy od
innych? Mnie też się czasem należy!
I od razu lepiej czuję się na starcie – udało się na
początek trochę z siebie się pośmiać. Oby każdemu na ziemi tak się ten dzień
rozpoczął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz