Niełatwo dziś, w natłoku myśli i informacyjnym szumie,
wyrażać siebie w sposób prosty – bez dygresji czy modnych makaronizmów. Wciąż
szukam oszczędności w słowie pisanym i mówionym. Nie jest to wcale proste,
zważywszy fakt, iż moje lata szkolne i dorosłe życie upływały w czasach mowy
trawy, wielomówstwa i pustosłowia, co zresztą ma miejsce i dzisiaj.
Pisać prosto, zrozumiale, bez zbędnych odniesień – oto mój
cel jeszcze daleki. Zbędne są językowe błyskotki odnośników czy cytatów w prostym i jasnym pisaniu, choć bez
wątpienia świadczą o elokwencji – jakże dzisiaj mile widzianej – i oczytaniu –
pożądanym, ale strasznie niemodnym, jak zresztą samo czytanie. Człowiekowi
mądremu powinny wystarczyć słowa proste, aby w pełni wyrazić siebie i to, co
chce przekazać.
Tak właśnie – po prostu – powinno być w mowie i piśmie, a
nawet w życiu każdego całym, że prosto i jasno mówimy, co myślimy i robimy, co
mówimy.
Na własnej skórze doświadczam starej jak historia człowieka
zasady, że nie ma tego, o czym w danej chwili nie myślimy, że to człowiek
właśnie w swoim umyśle tworzy własne piekło i niebo, wolność i niewolę,
szczęście i rozpacz. Oczywiście, że to skrajnie subiektywne podejście i
rozumienie siebie w świecie, ale dzisiaj jedynie sensowne i dające jednostce
szanse przetrwania w dżungli życia, w której – znów – rolę ofiary i drapieżnika
odgrywa człowiek.
Mądrzy mówią, sklasyfikowali takie „niemyślenie” jako
wyparcie – nie myślimy o czymś, o czym chcemy zapomnieć, co sprawia nam
przykrość, z czym nie możemy sie pogodzić, czego się boimy… Jak w każdej nauce,
tak i tutaj widać pewien schemat, pod który nie da się „podpiąć” każdej
ludzkiej jednostki. Po co nam bowiem myśleć o tym, co też wczoraj Ronaldo
nawyczyniał z kobitkami albo co w ostania niedzielę Franciszek mówił Rzymowi i
Światu (Urbi et Orbi)? Można, owszem, o tym myśleć, ale tylko wtedy, gdy
dotyczy nas samych i jeśli może mieć wpływa na nasze tu i teraz…
Zacząłem snuć i przelewać na papier powyższe rozważania
wczoraj. Zauważyłem bowiem u siebie – trzeba ze sobą rozmawiać, słuchać siebie,
mówić do siebie, patrzeć na siebie… - o ile prostsze staje się moje życie, gdy
skupiam się tylko na załatwianiu własnych spraw i rozwiązywaniu sowich
problemów, gdy świat zewnętrzny – często abstrakcyjny, daleki, wciskany mi do
głowy przez media – nie dotyczy mnie zupełnie i nie interesuje. Skupiam się
coraz częściej na tym, co jest i czuję się coraz bardziej zrównoważony – zdrowy
– coraz bardziej osadzony w rzeczywistości życia, w które zostałem wrzucony.
Miało być prosto i jasno – po prostu – ale pamiętacie, że
nie od razu przecież Karków zbudowano. Wracam zatem szybciutko – wczoraj
zacząłem snuć rozważania nad tym, co powyżej, alby nie stwarzać w sobie piekła,
nieszczęścia, porażki…, tylko trzymać się chwili i żyć właśnie teraz… I w
pewnym momencie tych wzniosłych (dla mnie) rozważań zauważyłem, że to przecież
niedziela z Janem Himilsbachem. W jednym z TV programów właśnie „leciał”
„Rejs”. Nie będę tu w nic owijał – odpuściłem sobie powyższe rozważania na rzecz oglądania.
Obiecywałem przy tym sobie, że zaraz po filmie wrócę do tematu – tekst napiszę
i opublikuję. Niestety film na tyle mnie przestawił, że nie chciało mi się już
wracać do tematu. Myślałem za to dużo o tym czy w polskim kinie będzie jeszcze
kiedyś taki naturszczyk, jak Janek Himilsbach. Myślałem o jego życiu i prywatnej
przyjaźni z inżynierem Mamoniem (Zdzisławem Maklakiewiczem) i jego zachowaniu
tuż po śmierci tego drugiego. Jakiś czas po pogrzebie Maklakiewicza Himilsbach
zadzwonił do jego domu: ‑ Czy jest
Zdzichu? – Panie Janku, przecież pan wie, że Zdzisio nie żyje. – Wiem, tylko że
mi się, k…a, Wierzyc nie chce.
Czyż można lepiej wyrazić swoją przyjaźń?
Potem absurd – oficjalna data urodzenia w metryce: 31 listopada i jego tłumaczenie, że
jeden dzień nie robi przecież żadnej różnicy. Jego więzienna przygoda, jego twórczość…
‑ niezwykły człowiek.
Z aktu chrztu Himilsbacha:
Działo się w Mińsku, dnia dwudziestego
ósmego kwietnia, tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, o godzinie
dziewiątej. Stawiła się Marianna Berkman, lat czterdzieści dziewięć mająca,
przy mężu, z Mińska, w obecności Jana Płochockiego, robotnika i Jadwigi
Frąckiewicz, przy mężu, obydwojga pełnoletnich, z Mińska i okazała dziecię płci
męskiej, oświadczając, iż takowe urodziło się w Mińsku, dnia trzydziestego
pierwszego listopada, roku tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego, o godzinie
szesnastej z Marianny Himilsbach, lat trzydzieści pięć wówczas mającej,
niezamężnej, robotnicy nieżyjącej. Dziecięciu temu na chrzcie świętym w dniu dzisiejszym nadane
zostało imię Jan, a rodzicami jego chrzestnymi byli: Jan Płochocki i Jadwiga
Frąckiewicz. Akt ten stawającej i świadkom przeczytawszy, łącznie z nimi
podpisaliśmy: ks. Józef Brodała, Maryianna Berkman, Płochocki Jan, Frąckiewicz.
Później jeszcze myślałem o wyborach – nie tych ostatnich. Ciągle
mam to, że każdy wolny skrawek papieru zapisuję przed jego zniszczeniem. Właśnie
wyciągnąłem z archiwum dokumenty z poprzednich wyborów i co rusz straszy oczy
moje jakaś czerwona pieczęć, świadcząca o oryginale pisma i wracają tamte myśli
stare, zatarte, zapomniane niby. Podchodzę do tego z dystansem, ale i sentymentem
– jakiż byłem głupi! Gdybym w 2001 roku został w NY, a nie wracał, żeby zamknąć
sprawy szkoły, a później zajmować się przez 12 lat sprawami samorządowymi – wszystkich,
tylko nie swoimi – dzisiaj byłbym w zupełnie innym miejscu. Wychodząc jednak z założenia
– o czym często pisałem – że w życiu nie ma gdybania, stwierdzam po prostu: Jestem szczęśliwy, że jestem
w tym punkcie swojego życia, w którym jestem! I na tym teraz kończę! I wszystkim
tego życzę!
Trzymajcie się siebie i swoich życiowych radości!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz