To, że nie jest normalnie w moim pięknym kraju,
przedstawię poniżej, myślę, że dość dokładnie i na takich przykładach, które
raczej dyskusji żadnej w temacie nie powinny wywołać – nad czym tu dyskutować?
– nad nienormalnością? – nad jakimś otępieniem umysłowym wielu? – nad naszą
ślepotą? – nad naiwnością naszą? – nad nienawiścią naszą kwitnącą bujnie jak
nigdy?
1. Podzieleni
jesteśmy na dobrych i złych – ci dobrzy, to ci, co z nami; ci przeciw nam, to
wrogowie – to strasznie gówno prawda, bo wszyscy jesteśmy źli, jesteśmy
niedoskonali i skłonni do skrótów, w myśleniu też – o grozo! – a czasem zamiast
myślenia, tylko emocji kupa.
2. Nie
potrafimy obiektywnie ocenić wartości pracy innych – chętnie deprecjonujemy
osiągnięcia nie-naszych, a przeceniamy mierność tych swoich, nie dostrzegając
przy tym, jak wszyscy na tym cierpią. Żadnej merytorycznej oceny jednostki –
jej umiejętności i osiągnięć – ze świecą szukać tych, co docenią nie-swoich.
3. Wybory
na sołtysa, prezesa OSP, wybory do władz jakiegoś stowarzyszenia – dajmy tu dla
przykładu koło gospodyń wiejskich – koniecznie muszą odbywać się w atmosferze
rywalizacji „na być albo nie być!” – żadnej tam dyskusji o umiejętnościach,
predyspozycjach, wiedzy… - zebrać zwolenników i wygrać za wszelką cenę. Gdy mój
dobry znajomy opowiadał mi o ostatnich wyborach na sołtysa w swojej
miejscowości, to włos się jeży na głowie – toż to nie o sołtysa „stołek”
chodziło chyba, ale co najmniej o jakąś kraju prezydenturę albo i jeszcze wyżej
– agitacja ostra, jeśli jest rywal to błotem, władze lokalne koniecznie mieć
trzeba też za sobą, bo władze lokalne – a jak! – po cichu agitują. Trzeba
koniecznie budżet na jadło i napije. Potem zebranie tak zrobić, tak ludzi zawiadomić,
żeby tylko „moi” wiedzieli o nim na pewno, że tylko „moi” pojawili się na nim.
Jeśli ktoś się przybłąka spoza „mojego” układu, to w głosowaniu i tak już mi
krzywdy nie zrobi. Z takich małych wyborów wychodzą głębokie rowy, które potem
latami trzeba zagrzebywać. Nieraz bywa i tak, że ludzie tych rowów przez całą
jakąś kadencję nie potrafią przebyć. Czy to jest normalne?
4. Sprzeciwiamy
się kultowi jednostki, brzydzimy się kultem jednostki, a taki Stalin czy
Castro… to dla nas obiekt odrazy. Tymczasem na kolanach przed pomnikiem jakimś,
tymczasem – bach! – na kolana przed ojcem dyrektorem, tymczasem niemalże modły
do prezesa jakiegoś, który nie ma odwagi stanąć na czele rządu. Obalamy pomniki
i wznosimy nowe – tym razem tym zasłużonym – naszym – inaczej nie można! Nie
wolno mówić źle o tych, co oblekliśmy w aureolę świętości czy błogosławieństwa.
Nawet gdy twarde fakty przeczą naszym słowom, to i tak trzeba trwać, bo tak
„wiara” każe. Dzisiaj komuchów wyklętych trzeba koniecznie zastąpić wczoraj
wyklętymi, a dzisiaj herosami. Trzeba koniecznie na nowo napisać nam historię.
I nie żałujmy bratu wznieść bliźniaczych wież – przecież tak zasłużonych
ojczyzna jeszcze nie miała!
5. Lepszy
w Polsce katolik, co sobie czasem popije, klepnie dosadnie żonę, nawet podbije
jej oko, a potem do kościółka z dzieciakami pobieżny, niż przeciętny luter albo
prawosławny; lepszy katolik zły niż święty innowierca – chociaż i zło, i
świętość to tylko umowa. Znaleźć jehowego i rąbnąć w niego różańcem, krzyżem go
przydusić, dokładnie, żeby nie wstał. A jeśli będzie próbował, to jest tyle
sposobów, żeby mu się nie chciało, żeby leżał cichutko.
6. Subiektywnie
rzecz biorąc – jesteśmy skorumpowani – codziennie (teraz rzadziej?) zamyka się
łapowników, zamyka się stadami tych, co kradli wczoraj, co wczoraj świętą
ojczyznę okradali z dudków. Procesu żadnego nie było – był za to krzyk niemały
– i właśnie o to idzie, żeby sobie pokrzyczeć. Polacy przecież lubią, gdy kogoś
się aresztuje, gdy kogoś publicznie obrzuci się kłamstwem; tak, Polacy lubią,
gdy ktoś jest gorszy od nich albo przynajmniej gdy mogą tak o kimś pomyśleć.
7. Gdy
publicznie przyznaję, że zamiast do kościoła, w niedzielę idę do lasu i po
swojemu się modlę, to wzbudzam takie emocje, że tylko stosu trzeba, jehowy
strasznie jestem, heretyk, niedowiarek… Tymczasem gdy facet w sutannie zbierze
stadko wiernych i w lesie (lub na stadionie) mszę sobie odprawią, to już nie
muszą w kościele, oni mogą, gdzie chcą, bo Bóg wszędzie widzi – ale nie mnie –
w lesie – w niedzielę. Wczoraj moja znajoma chwali się na portalu, że w szkole
nie wszyscy strajkują, msza w szkole będzie z młodzież i że się bardzo cieszy,
bo Bóg do szkoły przyjdzie. Ku… ‑ tak pomyślałem, naprawdę tak pomyślałem.
Młodzież do szkoły idzie, żeby się czegoś nauczyć, by wiedzy empirycznej co
nieco liznąć w życiu. Co ma wspólnego z tym wiara? – szkoła to sprawa „cesarza”
– oddajcie cesarzowi, co do cesarza należy, a Bogu, co Boga. Poza tym czy moja
znajoma pomyślała przy tym, że w tej właśnie szkole wśród katolickiej młodzieży
może się znaleźć owieczka z Kościoła prawosławnego, Kościoła protestanckiego
albo na przykład buddysta? Czy my myślimy o tym, że na tym Bożym świecie, poza
katolikami nikogo już nie ma?
8. ………..
Mam jeszcze trochę przykładów, ale to może potem. Przyjaciel
rozpuścił wici, że mamy się spotkać u niego. Bieżę więc czym prędzej, a pisać będę
później. Nie samym wszak pisaniem człowiek mały żyje!
Gdyby tam ktoś dotknięty został tym pisanie – to niech
się nie zamartwia, bo z pewnością nie chciałem.
I nie poprawiam tego - co mi tam doskonałość!?