Jak zwykle, miałem
pisać co innego, a mianowicie miałem skończyć dzisiaj swoje rozważania
dotyczące okresu wielkanocnego, ale życie podyktowało zupełnie coś innego, niż
planowałem. Zatem post „Życie po tym życiu” poczeka dzień albo dwa, a ja napiszę to, co w tej chwili na wątrobie mi leży.
Nie ma bowiem nic
bardziej zajmującego, jak codzienność, która nas bezpośrednio dotyka. Nie ma
nic bardziej zajmującego nad to, co dotyczy nas w danej chwili.
Rano odwiozłem synka do
szkoły, a później wylądowałem w sądzie. Już zaczynałem zapominać, co się z tym
wiąże, czyli odrobina stresu, niepewności, no i przede wszystkim
odpowiedzialność za słowo.
Dzisiaj byłem wezwany do sądu w charakterze
świadka, więc luzik na całego. Człowiek mówi, co widział i wie w danej sprawie,
i po ptakach. Żadnych zabiegów, wybiegów, domysłów i tym podobnych bzdur, gdy
stoisz po drugiej stronie barierki.
Po wejściu do sądu
zdziwiłem się niemiłosiernie, ponieważ na wykazie wokand była
sprawa, w której oskarżonym, jak nic, jest mój nowy wódz. A tak cicho wszędzie o
tym. Nikt nie krzyczy, że wodzunio sprawę karną ma. Nikt mediów nie wzywa. Nikt
nie woła wniebogłosy, że taki to kryminalista i łobuz szacowny stołek wójta zajmuje.
Nikt go nie dopytuje, co je na śniadanie, jak mu tam z żoną wychodzi i czy stres go nie zżera.
Spokój, jak jasna cholera. Dziwne. Poczułem się jakoś obco
w tym powiecie i gminie, w których ludzie nie zdążyli jeszcze z tego zrobić użytku.
W moim przypadku to było
zupełnie inaczej. Wstawałem rano, puszczałem bąka i Czaban już wszystko wiedział.
A później dowiadywał się o tym świat cały.
Zostawmy jednak to, co może
ewentualnie śmierdzieć przy takimże ewentualnym poruszeniu, choć poruszyłem to już
przed chwilę i będę czekał na efekt.
W sądzie, jak to w sądzie,
dobre i złe wiadomości. Jedna dobra, druga zła, trzecia mnie nie dotyczy. Życie,
pomyślałem i skupiłem się na tym, co było tuż przede mną.
Spotkałem znajomego. Bogaty
materialnie, ale syna był stracił niedawno, żona ciężko chora… Jakby się wszystko
sypało, co budował z mozołem. Po jakimś czasie rozmowy powiedział, że chyba to pieprznie.
Już się nie chce dorabiać. Chce odrobiny spokoju. Chciałby na chwilę zapomnieć i
nie zarzynać się pracą, żeby zapomnienie znaleźć, a które to zapomnienie wcale znaleźć się nie
pozwala.
Głębiej odetchnąłem, gdy
mnie wezwano na salę. To wcale nie oznacza, że już rozmawiać nie chciałem. Ale taki
ciężar znajomy w swojej rozmowie niósł, że nie wiedziałem, zaiste, co powiedzieć
lub zrobić.
Po południu uciekłem na
swoje zadupie i machałem łopatą do pierwszych kropli potu. To naprawdę pomaga, jeśli
chcemy zrozumieć, że trzeba odpuścić. Nie szarpać się na darmo. Nie bić piany. Nie
krzyczeć. Po prostu bierzesz narzędzie do ręki i skupiasz się na robocie.
Po tej robotnej terapii
pogadałem z synem. Zrobiliśmy zakupy. Wróciliśmy do domu. I próbuję planować, jak
pomóc tym, co mówią, że o nich zapomniałem, a wcale nie zapomniałem.
Jaki będzie ten wieczór?
Niech będzie spokojny.
Niczego więcej nie pragnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz