3 października 2017

Wkurzam nawet żonę

Moja żona nienawidzi we mnie tej wolności, którą niosę w sobie jak sztandar, a którą z pewnością wyssałem kiedyś tam z mlekiem matki i która to jest wynikiem tamtych przestrzeni ducha, które mnie otoczyły, gdym dziecięciem był. Nie tylko bowiem w przestrzeniach lasów i łąk zielonych przyszło mi wiek cielęcy spędzać, ale przede wszystkich w nieogarnionych przestrzeniach wolności ducha przodków moich i puszczańskiej braci.
Ja tam nie dbam o to, żeby mieć portfel wypchany, żeby w chałupie mieszkać takiej na całą wieś, żeby mieć wypasioną furę i jeszcze tam coś, co dzisiaj szumnie zwie się sukcesu odniesieniem.
Mnie tam wystarcza to, co mam i nie chcę więcej. Ponad rzeczy marne przedkładam sprawy ducha. Myśl ludzką bardziej cenię niż worek pieniędzy, chociaż włosów bym nie rwał z rozpaczy okrutnej, gdybym ja taki worek na swojej drodze znalazł.

Zauważam, jak wielu moich znajomych myśli dziwnie pragmatycznie, jednocześnie drepcząc co niedziela do kościółka, tak na wszelki wypadek, żeby Boga nie drażnić i z Diabłem za bardzo w konszachty jeszcze bardziej zażyłe nie wchodzić. Dla wielu moich znajomych posiadanie pracy, polisy ubezpieczeniowej, posiadanie dóbr, najlepiej na zapas, a już w najgorszym wypadku, żeby starczyło na sto lat. Zabezpieczają tak siebie i swoich kochanych najbliższych, bo materia jest ważna, duch może trochę poczekać. Budują zatem domy, kupują akcje na giełdzie, zakładają firmy, kupują nieruchomości. Trudzą się tak latami, pracują niestrudzenie i ciągle doba za krotka, żeby osiągnąć cel. Czasami tracą siły, tracą chęci do życia, czasem przychodzi choroba, co jest pochodną stresu. Stres jest dziś nieodzownym towarzyszem sukcesu.
A ile się przy tym nakłócą ze sobą i całym światem, to tylko oni wiedzą w swojej samotności!
Czasem szukają ludzi na ich miarę szytych i zawierają sojusze, tworzą tak zwane paczki, żeby się wspólnie radować zdobytym bogactwem albo po cichu zazdrościć tego, co mają inni.
Przychodzi jednak refleksja w chwilach jakiegoś tąpnięcia – utrata zdrowia, choroba najbliższych, a nierzadko i śmierć kogoś, bez kogo to wszystko nie ma sensu. 
Ileż mam już za sobą takich właśnie rozmów? Nie wiem. Wiem tylko jedno. Ludzie jakby zapomnieli, że jest coś takiego, jak refleksja i wyciąganie wniosków. Dopiero podczas tych rozmów słyszę, że wartości materialne są strasznie złudne, a jednocześnie tak kuszące, tak zniewalające, tak uzależniające, że nie sposób powiedzieć sobie dość!
Dopiero w chwilach doświadczeń, których tacy pełni życia nie bierzemy w ogóle pod uwagę, goniąc przed siebie codziennie, jak choćby nasza choroba czy śmierć bliskiej osoby, uzmysławiamy sobie, że hołdujemy temu, co można kupić i sprzedać, co ma na tym świecie cenę i im droższe, tym lepsze! Hołdujemy głupocie, która nam podpowiada, że szczęście tkwi właśnie w tym, co niby posiadamy.
O takich wartościach jak zdrowie, miłość, przyjaźń czy honor, to lepiej nie rozmawiać, bo to takie odległe. Nie można tego wycenić. I to chyba niemodne.
Staram się zrozumieć wszystkich. Wyznaję przecież zasadę, żem człowiekiem marnym i nic co ludzkie nie jest mi obce. Ale przy tym odczuwam jakąś litość tkliwą dla tych ludzi, co tyle się trudzą, żeby zdobyć jeszcze jeden okruch bogactwa tego świata.
Ale mam też znajomych podobnych do mnie, co niby ptacy niebiescy, nie troszczą się o jutro, tylko raduj się życiem. W moim maleńkim świecie są uważani, jak ja, za tych, co nie odnieśli sukcesu – nie mają przecież wypasionego auta, nie mają chaty z salonem, nie ubierają się modnie, nie wyjeżdżają na wczasy do egzotycznych krajów, czyli nie żyją jak ludzie dzisiejszego sukcesu!
Z nimi rozmowy są fajne. Takie pełne swobody. Najmniejszy nawet sukces to powód do radości. A jak potrafią się cieszyć ze zdrowia, swojej rodziny. I potrafią się martwić tym, co trzeba już zrobić.
Zdecydowanie bliżej mi do tych ostatnich. Są tacy odporni na wszelkie światowe błyskotki.
Już wspominałem, byłem wychowywany przez i wśród ludzi, którzy codziennie ciężko pracowali i żyli przy tym z dnia na dzień, bo co ponadto, to od złego... Nie wolno planować na zapas sobie i innym życia. Co bóg da, to będzie! Co zabierze, zabierze! A czego nie da, nie będzie! To jest dopiero zasada!
Dzisiaj to takie białe kruki na oceanie populizmu i hedonizmu. Coraz trudniej ich spotkać, a gdy już ich spotykamy, to tacy się dziwni wydają, że aż nierzeczywiści.
Ja jestem takim człowiekiem. Może nie do końca, ale bardzo bym chciał właśnie w ten sposób żyć. Wiem przy tym, jak trudno wytłumaczyć to swoim bliskim, znajomym, że to zupełnie bez sensu planować coś za rok albo dalej. Nawet dokładnie nie wiemy, co będzie za minutę.
Ja wiem tylko jedno, jednego jestem pewny – nic w ziemskim życiu człowieka, poza przemijaniem i śmiercią fizyczną ciała, nie ma nic pewnego.
Czasami ludzi wkurzam, gdy mówię, poczekajmy, jak dożyjemy, wtedy pomyślimy o tym albo na przykład to, że zrobię to, jak dożyję.
Przecież to oczywiste, że człowiek naprawdę pragmatycznie myślący, powinien poddawać nawet najbliższą przyszłość w wątpliwość, ponieważ jest ona tak samo niepewna, jak przyszłość za lat 100 czy 200. 
I jeszcze może: Amen!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...