20 czerwca 2016

O sobie samym i dziele...

Było o Marku Ewangeliście i jego dziele, to może być też o mnie i moich skromnych upadkach i potknięciach w niedługiej wędrówce mojej przez życie na tym padole łez, a zarazem najpiękniejszym ze światów, jakie znamy.
Pomijam dzieciństwo, kiedy to uciekałem od pracy w gospodarstwie i ukrywałem się, żeby tylko móc czytać kolejne książki. Pomijam fakt, że kiedyś tam namówiłem Mamę, abyśmy mieli w domu taką „latającą” gminną biblioteczkę. Książka w dom, Bóg w dom!, można było wtedy powiedzieć o moją fascynacją czytaniem i książkami.
Później były szkoły wyższe niż podstawowa, a na koniec studia, po których trafiłem do małej gminy na końcu świata, gdzie świat się właśnie zaczyna.
W szkole, gdzie trafiłem do pracy, stworzyłem z młodymi ludźmi teatr STU. Od strony plastycznej pomagał mi Andrzej. Człowiek wolny i mający w du… małomiasteczkową moralność, określający pseudointelektualistów „inteligencją ze śmietnika”.
Później były jeszcze różne formy scenicznej działalności, kolejne grupy teatralne, kabaretowe.
Było dużo planów, ale czas robił swoje i młodzi ludzie odchodzili szukać własnych dróg, którymi pewnie do dzisiaj podążają. Niech im Bóg wyprostuje wszystkie ścieżki!
Na jakiś czas zniknąłem za wielką wodą i czmychnąłem stamtąd na dwa tygodnie przed słynnymi atakami na WTC. Pracowałem kilka przecznic od tego miejsca. Co by było, gdybym został!? Nie zostałem!
Po szkolnej przygodzie postanowiłem skosztować pracy w samorządzie i poszło. Zostałem wodzem. Takim little-big man w małej gminie na końcu świata, gdzie świat się właśnie zaczyna.
Krasnoludki pomogły mi dokończyć wodociągowanie gminy. Udało mi się ukończyć budowę nawierzchni praktycznie wszystkich ulic w miasteczku. Poprawiłem infrastrukturę na terenach wiejskich, zwłaszcza dróg dojazdowych do poszczególnych miejscowości.
Tak było. Zanim nastałem ludzie w miasteczku do kościoła musieli z domów wychodzić w gumowcach, gdyż nie dało się w innym obuwiu przejść przez błotniste ulice. Teraz kobiety mają luksus, gdyż od furtki własnej posesji do kościoła mogą paradować w takich butach, w jakich czują się najlepiej albo w takich, żeby koleżankom zagrać na nerwach.
Krasnoludki pomogły mi dokończyć kanalizację miasteczka, zracjonalizować wydatki na oświatę, pozyskać środki dla szkół i na edukację dla małych i większych, wyremontować budynki użyteczności publicznej, powołać prawdziwie do życia przedszkole i świetlice wiejskie; umundurować jednostki OSP na terenie gminy, zakupić kilka pojazdów dla OSP i ufundować sztandary dla kilku jednostek OSP; pomogły mi wprowadzić na mały gminny rynek dwie marki sklepów wielopowierzchniowych, wybudować chodnik bezpiecznego ruchu przy niebezpiecznej drodze, a następnie tę niebezpieczną drogę „wyrzucić” poza miasteczko; pomogły mi dokończyć budowę oświetlenia ulicznego w każdej miejscowości w gminie i uregulować gospodarkę odpadami.
Otarłem się o więzienie, choć odsiedziałem swoje godziny w PIZ, za to, że postanowiłem wprowadzić na gminny rynek drugą aptekę.
Krasnoludki pomogły mi wybudować nowe place zabaw dla dzieciaków i siłownię na świeżym powietrzu dla młodzieży.
Udało mi się uniknąć sytuacji, żeby nie przeszkadzać tam, gdzie pomóc nie mogłem!
Były jeszcze plany, ale o nich już nie warto wspominać, gdyż przyszedł kopniak od wyborców, którzy w odpowiedniej większości woleli „władzę nowej jakości”, i plany trzeba było porzucić, żeby odnaleźć siebie.
To oczywiście nie były krasnoludki, tylko kompetentni ludzie, których na swojej drodze samorządowej roboty spotkałem i którzy pomogli mi zrobić to, co udało się zrobić. Nie wiem, jak im dziękować, a może dziękować nie trzeba. Może, po prostu, tak jest, że zrobiliśmy swoje!
Następnie była tułaczka po manowcach słów i milczenia, aż w końcu trafiłem tu, gdzie jestem i gdzie otrzymałem dzisiaj wiadomość, że właśnie ukazał się mój Dziennik praktykującego wójta…, tj. kolejna moja książka w formie ebooka.
O tym jednak później, w oddzielnej odsłonie!

 I jeszcze na marginesie. 
Całkiem, całkiem niemało udało się zrobić w małej gminie na końcu świata, gdzie świat się właśnie zaczyna i niech nikt z „zielonych” nie pieprzy, że coś jest nie tak!
Jeśli coś jest nie tak, to tylko dlatego, że „zielone” ludki nie potrafią rządzić!

Jeszcze muszę dopisać, że oprócz opisanego, zrobiłem całkiem niemało i głupiego złego. Któż jednak dzisiaj pamięta Szawłowi z Tarsu labo św. Augustynowi, co robili, zanim stali się sobą?
Zresztą, ludzie mogą mi pamiętać wszelkie moje zło. Nie dbam o to. Ważne, aby Bóg zechciał zapomnieć mi to i tamto; żeby mi zapomniał, jak ja zapomniałem tym, co mnie w przeszłości kopali i mają się nieźle!

Później napiszę o swojej kolejnej książce w sieci!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...