Ponieważ tytuł jest niecenzuralny, dlatego należało to
powiedzenie w odpowiednim momencie przerwać. Niech tam każdy sobie dopowie, co
chce, a jeżeli nic mu nie przyjdzie do głowy, to niech zapyta znajomych, którzy
są w temacie.
Wcale nie tak dawno w małej gminie na końcu świata był
sobie burmistrz i dyrektor szkoły. Obaj zachwyceni PO, choć dzisiaj jeden z
nich strasznie „prawy” się zrobił i tamten liberalny epizod najchętniej
wymazałby ze swojego życiorysu.
Postanowili razem porządki w strukturze gminnej oświaty
zaprowadzić. W przedszkolu obok szkoły żona dyrektora pracowała pod rządami
innego dyrektora, co to nieźle placówką zarządzał, samorząd o środki molestował,
burmistrzowi nie kadził, miał własne zdanie i był lubiany przez ludzi.
Dyrektora trzeba było się pozbyć z dwóch powodów. Pierwszy
był taki, że burmistrz za dyrektorem nie przepadał. Drugi to przyłączenie placówki,
w której żona dyrektora pracowała do szkoły, aby bezboleśnie przesunąć ją w
ramach jednego zakładu pracy na innego stanowisko. Tak było bezpieczniej. W szkole
nie trzeba się było martwić, że pracy do emerytury może zabraknąć!
Wiadomo, mała placówka oświatowa może w każdej chwili
przepaść w jakichś zawirowaniach prywatyzacyjnych czy też może zostać przejęta
przez jedno z wielu stowarzyszeń edukacyjnych. Różne pomysły chodzą władzom samorządowym,
które zmienne są, po głowach w tej kwestii.
W końcu co tam żona miała pod obcym dyrektorem pracować,
skoro w domu własny był!
Ponieważ w tamtym czasie dyrektor placówki oświatowej
dość mocno chroniony był prawem i niełatwo było go odwołać, a już na pewno nie
dało się odwołać dyrektora bez hałasu, nasi bohaterowie wpadli na pomysł, że
połączą obie placówki i utworzą jeden zespół z przedszkola i szkoły się
składający.
Uzasadniali swoje stanowisko przyszłymi oszczędnościami,
spadkiem urodzeń w gminie, lepszą jakością zarządzania i czym tam jeszcze tylko
się dało. Na marginesie dodać tu trzeba, że dyrektor szkoły mógłby temu do
odstrzału dyrektorowi teczkę nosić, jeśli o zarzadzanie chodzi. Kto jednak w
takich sytuacjach patrzy na kwalifikacje?
Jak pomyśleli, tak zrobili!
W związku z tym, że zespół to zupełnie innym twór
organizacyjny gminnej oświaty, podziękowano dyrektorowi przedszkola, a dyrektor
szkoły został dyrektorem zespołu i bez problemu mógł zrealizować plany związane
z przeniesieniem żony na inne stanowisko. Poza tym pomnożył swoją oświatową
władzę!
Jakie proste! Czyściutko! Bez żadnej zadymy! Bez odwoływania
dyrektora! Pozbyto się człowieka, jako to mówią, w białych rękawiczkach.
Tak trzeba było! Bez szumu postawić na swoim! I choć wszyscy
wokół wiedzieli, gdzie w tych wszystkich działaniach kolegów liberałów pies
pogrzebany, to nikt się nie odzywał i na pokątnych rozmówkach, szeptem wypowiadanej
krytyce takich praktyk i jakże dyskretnym oburzeniu się skończyło.
Panowie natomiast mogli nadal z podniesioną głową
chodzić, w kościele w czołowych ławach miejsca zajmować i odgrywać komedię o praworządności
i przykładnych katolikach.
Nikogo przecież oficjalnie nie skrzywdzili. Jeden dyrektor
na zasłużoną emeryturę odszedł, drugi władzę swoją pomnożył i prywatną sprawę
załatwił, a burmistrz miał na stołku kolegę, który nie będzie mu kołków ciosał
w sprawie małego przedszkola. Zatem wszyscy powinni być zadowoleni.
Nic nie pozostawało gminnej widowni, jak tylko klaskać!
Tymczasem rada pedagogiczna z przyłączonej do szkoły
placówki, rada rodziców, dzieci… cała społeczność przedszkolna po utworzeniu
zespołu traktowana była jak piąte koło u wozu. Szkoła jako wiodąca w zespole
placówka zdominowała całkowicie mniejszego bliźniaka syjamskiego.
Wszystko to przypominało słynny przepis na pasztet z konia
i zająca, przy sporządzaniu którego należało zachować równe proporcje i zachowano,
przygotowując pasztet z połowy konia i połowy zająca!
Koledzy liberałowie zaserwowali na kilka lat gminnej
oświacie taki właśnie pasztet.
A miało być tak pięknie! Lepsze zarządzanie,
oszczędności i coś tam jeszcze. Oszczędności żadnych nie było, a zarządzanie
mniejszą placówką praktycznie nie istniało. Okazało się to dopiero po kilku latach,
kiedy władze samorządowe ponad 10 lat temu zlikwidowały zespół i na nowo
przywróciły autonomię przedszkolu i przedszkolakom!
Przedszkole „pozbawione” przez kilka lat dyrektora znów
miało swojego gospodarza. Powoli rozpoczął się proces aktualizacji, a w wielu
przypadkach tworzenie dokumentacji placówki. Powoli rozpoczął się proces budowy
autonomii oraz odzyskanie należnej pozycji w gminnej społeczności. Po dwóch
latach na uroczystościach i imprezach plenerowych organizowanych w przedszkolu
pojawiało się więcej rodziców niż w szkole, a już na pewno więcej niż w
niedawnym zespole.
Przedszkole zaczęło zbierać pochwały od nadzoru
pedagogicznego za dobre zarządzanie, kompletną dokumentację, przeprowadzone
remonty i pozyskane środki oraz zakupione pomoce dydaktyczne dla swoich małych
podopiecznych.
Placówka działała i działa, jak należy! Ale już
niedługo!
Jesteśmy dużymi dziećmi i nie trzeba nam tłumaczyć, że
historia lubi się powtarzać. Tak jest i w przypadku autonomicznej działalności przedszkola,
którą obecne władze znów chcą odebrać poprzez utworzenie zespołu, w skład
którego wejdą szkoła i przedszkole.
Pytam się: Po co? Oczywiście to pytanie retoryczne,
ponieważ wszyscy wiedzą, że chodzi o utrącenie obecnej dyrekcji i stanowisko
dla koalicjanta sprzed II tury ostatnich wyborów samorządowych. Nadal jednak
pytam: Po co? Czy nie lepiej po prostu po męsku odwołać tego czy tamtego
dyrektora i zrobić to, co się w kuluarach przedwyborczych obiecało przegranym? Po
co grać dzieciakami? Przecież nie kupuje się cukierni, żeby zjeść pączka! Po co
zachowywać się jak ta zakłamana dewotka, co to trzymała bułkę przez bibułkę…?
Ale o tym następnym razem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz