Działalność społeczna
to piękna idea, dopóki ktoś nie zauważy, że to może być tylko parawan, za
którym nie kryje się nic innego, jak zaspokojenie własnych ambicji działaczy rzekomo społecznych i ewentualne przysporzenie sobie korzyści materialnych.
W sumie, cóż, ludzie
są tylko ludźmi!
Kiedy w samorządzie człowiek
ma do czynienia z ludźmi zarabiającymi uczciwie na swoje utrzymanie, to
współpraca z nimi jest często czystą przyjemnością. Konkret goni konkret i nikt
nie zauważa, jak buduje się zdrowe wzajemne stosunki. Nie ma tam czasu na
pretensje i wszelkiej maści anse, bo obie strony wiedzą doskonale, że strasznie
szkoda czasu na biadolenia, skamlenia i narzekania na wszystko, co jest, a co
można zmienić. Nie ma też narzekania na ludzi, którzy w jakiś tam sposób stają
na drodze do maleńkich sukcesów, bo obie strony wiedzą, że tacy ludzie
istnieli, istnieją i będą istnieli, a na drodze do najmniejszego nawet sukcesu
zawsze natrafia się na przeszkody, które trzeba po prostu labo pokonać, albo
ominąć!
Gorzej, dużo gorzej,
jeśli młody, czytaj: niedoświadczony samorządowiec, na początku swojej
samorządowej kariery trafi na lokalnych działaczy, tak zwanych społecznych, ale
z działalnością społeczną nie mających nic wspólnego. Wtedy może zrazić się do
nich na całą swoją samorządową przyszłość. A ile zniechęcenia do ogólnie
pojętej działalności społecznej może się w człowieku zagnieździć!
(…)
Na początku swojej
samorządowej kariery nasz bohater został dosłownie osaczony przez społecznych
działaczy (…) wszędzie było ich pełno, pełno było ich w wyborach samorządowych,
pełno przed wyborami. W ogóle było ich tak pełno, jakby ich działalnością żyła
niemalże cała gmina.
Najbardziej wyróżniali się
działacze lokalnego klubu sportowego. Cała gmina mówiła o wielkim sukcesie
klubu sportowego z maleńkiej gminy; o klubie, który mógł zagrać nawet w jakiejś
tam kolejnej lidze, co miało być marzeniem nie tylko piłkarzy, kibiców i
działaczy, ale też wręcz powinno miało być marzeniem władz samorządowych i
wreszcie wszystkich mieszkańców małej gminy na końcu świata.
Najmniejszy sukces
lokalnego klubu był tak nagłaśniany, że nikt nawet nie śmiał pierdnąć, żeby nie
zepsuć atmosfery zachwytu.
(…)
W istocie było tak, że
w klubie piłkarskim w małej gminie na końcu świata grało kilku miejscowych
chłopaków. Rzadko wychodzili na boisko podczas meczów, ale byli potrzebni do
podpisywania, jak to później określili, jakichś tam umów czy papierów.
Zdecydowana większość graczy to byli zawodnicy z zewnątrz i to oni byli tymi,
co umów nie podpisywali albo podpisywać ich nie mogli (…)
Cały krzyk o sukcesach
klubu sprawił, że sam klub wielu kibiców zyskał, a jeszcze więcej zagorzałych
zwolenników sportowi działacze społeczni mieli.
Nasz bohater jednak ani
kibicem piłkarskim, ani zwolennikiem sportowych działaczy społecznych nie był, a
co za tym idzie, odporny był niezwykle na tego typu podniety, jak kolejna
bramka strzelona przez lokalną drużynę w lidze którejś tam z kolei albo rzekomo
nietuzinkowa akcja przeprowadzona przez tego czy tamtego zawodnika lokalnej
drużyny.
Ale gdy nasz bohater wójtem
małej gminy na końcu świata został, sportowych działaczy grzecznie przyjął,
członków zarządu klubu herbatą i kawą ugościł. Wszystko odbyło się, jak Pan Bóg
przykazał, choć nigdy tych ludzi nie lubił i jakoś nie
po drodze im było dotychczas (…)
Na tymże pierwszym spotkaniu przy kawie
i herbacie działacze stanowczo zażądali kontynuacji wspomagania przez gminę kasą
publiczną działalności klubu sportowy, bo klub to wizytówka gminy i takie
osiągi sportowe ma, i taka promocja gminy, że ho, ho, i taki prestiż i w ogóle
cud gminny jak cholera i chwała na cały kraj! Działacze jeszcze bez zbędnych
wstępów kwotę wymienili, wymarzoną promocję gminy poprzez osiągnięcia lokalnego
zespołu sportowego obiecali i za picie kawy czy herbaty się zabrali, wcześniej
wysokością kwoty naszego bohatera w fotel wcisnąwszy.
W obliczu tak postawionej sprawy młody
wójt małej gminy na końcu świata, której jeszcze mniejszy klub sportowy taki
splendor przynosi, wątpliwości żadnych mieć nie powinien i łaski żadnej tym
bardziej robić nie powinien, tylko kasy publicznej obiecać sportowym
działaczom, ile trzeba i razem z nimi zabrać się za konsumpcję kawy czy
herbaty. Nic innego robić nie powinien, tylko to, co poprzednik jego był robił,
czyli kasą sypnąć hojnie, o nic nie pytać i uniżenie kolejne dotacje podpisywać.
Nasz bohater nie otrząsnął się jednak
dość szybko z przykrego wrażenia, jakiego doznał wysokość kwoty dotacji
usłyszawszy, dlatego czasu potrzebował, żeby sprawę przemyśleć. Grzecznie zatem
zebranych sportowych działaczy poinformował, że propozycja ich czy też żądania
są bardzo poważne i jak najbardziej zasługujące na zainteresowanie władz
gminnych, bo promocja gminie potrzebna jak jasna cholera, ale sprawę poznać
musi, przespać się z nią, zdrzemnąć i wszystko przeanalizować; do tego w
budżecie gminnym się rozejrzeć, skarbnika popytać, pogadać z tym i owym, i
wtedy na spotkaniu następnym, może za dzień lub dwa, odpowiedź dać powinien. I zakończył
kurtuazyjnie spotkanie, wymawiając się, że robota jakaś tam czeka i na dalsze
gadki czasu brak!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz