Już chciałem
pisać, że nie chodzę do kościoła z przyczyn czysto podwórkowych, czyli staram
się w ten sposób unikać ludzi, którzy pałają do mnie krystaliczna wręcz nienawiścią
(Po co mają czuć się w kościele nieswojo!), a także ludzi, za którymi, delikatnie
rzecz ujmując, nie przepadam (Po co mam oszukiwać siebie i innych!!!).
Moje rozmyślania
na ten temat skutecznie jednak zakłóciła lektura „Katechizmu Kościoła
katolickiego w pytaniach i odpowiedziach” (Wydawnictwo JEDNOŚĆ, Kielce 2006). Myśl
pobiegła dalej, do poprzedniego postu i fragmentu wiersza Z. Herberta „Homilia”:
(...)
proszę księdza
ja naprawdę Go szukałem
i błądziłem w
noc burzliwą pośród skał
piłem piasek
jadłem kamień i samotność
tylko Krzyż
płonący w górze trwał
(...)
To skłoniło
mnie do zmiany planów, co do treści tego posta. Chciałbym na jakiś czas
zatrzymać się nad wspomnianym katechizmem, czyli tym, czym karmi się nas,
katolików, od kołyski, kiedy do końca nie jesteśmy świadomi otaczającego nas
świata, który ogranicza się najczęściej do twarzy najbliższych i domowych
ścian.
Następnie wg nakazów
tegoż katechizmu mamy, my katolicy, postępować w życiu młodzieńczym i dorosłym,
a następnie począć i wychować wg tychże wzorów potomstwo, jeśli nie zdecydujemy się na życie w celibacie. Nie zadawać żadnych
pytań. Słuchać duchownych, jak i po co żyć! Nie dociekać! Nie rozmyślać ponad
to, co jest autorytarnie przez Kościół przyzwolone!
Nie ukrywam, że
od dawna kłóci się to we mnie z wpojoną mi w dzieciństwie wolnością. W dzieciństwie
wpojono mi jednak róznież silne poczucie wiary i przynależności do Kościoła. W domu codziennie
wspólnie odmawialiśmy wieczorną modlitwę (pacierz), nakazywano nam (mnie i rodzeństwu)
żyć wg katechetycznych zasad wiary, wymagano posłuszeństwa wobec
przedstawicieli Kościoła katolickiego, którzy jawili się w moich oczach niczym
pomazańcy Boży i jakikolwiek sprzeciw im uważałem za ciężkie przewinienie,
ciężki grzech.
Nie wiem czy
jestem wyjątkiem spośród zdeklarowanych dzisiaj katolików w Polsce. Moim zdaniem,
miał to raczej każdy, kto w pewnym momencie... No właśnie! Powoli!
Kiedy ściany
rodzinnego domu, najbliższe środowisko i dziecięce krajobrazy trzeba było
porzucić na rzecz poszukiwań swojego miejsca w życiu, zacząłem odczuwać, że tamten pozostawiony świat był dość ciasny, ale przy tym bardzo
szczęśliwy – bez zbędnych pytań, dociekań, poszukiwań. Wszystko poniekąd podporządkowane
było zabawie. To też nic nowego: „Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, myślałem
jak dziecko, rozumowałem jak dziecko; lecz gdy na męża wyrosłem, zaniechałem
tego, co dziecięce”. (1 List do Koryntian 13; 12).
W szkole
średniej poznałem ludzi o innych niż katolickie wyznaniach. Byli wśród nich
ewangelicy, zielonoświątkowcy, adwentyści dnia siódmego, świadkowie Jehowy... Oczywiście
w przeważającej liczbie otaczali mnie katolicy. Wtedy jednak przekonałem się
boleśnie, że ilość wcale nie jest tożsama z jakością. Doświadczyłem, w jak
ciasnym gorsecie swojego wyznania żyją otaczający mnie katolicy, jak mało w
nich otwartości na inne wyznania i chęci do wysiłku w poszukiwaniu swojej drogi
do odnalezienia Boga... Nie wspominam już o tym, że żenująca była u mnie i mnie
podobnych znajomość Biblii. Ja i otaczający mnie katolicy byliśmy przekonani,
że kilka prostych katechetycznych formułek wystarczy w zupełności do zbawienia
naszych wyjątkowych dusz, a przynależność do zdecydowanej większości
wyznaniowej dawała niesamowite poczucie pewności co do słuszności postępowania
i głoszonych racji! To my, schowani za plecami katolickiego księdza; schowani za murem Kościoła katolickiego mieliśmy
rację i basta!
I znów Z.
Herbert:
(...)
może tak należy
mówić ludziom cichym ufającym
obiecywać –
deszcze łaski – światło – cud
lecz są także
tacy którzy wątpią niepokorni
bądźmy szczerzy
– to jest także boży lud
(...)
Na dzisiaj
wystarczy! Wrócę do tematu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz