Jesteśmy codziennie ponad potrzebę i miarę bombardowani
informacjami z różnych dziedzin życia. Jesteśmy niczym gąbki
wchłaniające w siebie bezmyślnie, bezrefleksyjnie kakofonię barw, twarzy,
wydarzeń…, przepisów na życie. Ciągle i ciągle nie mamy czasu! Nie mamy nawet
czasu na to, żeby zastanowić się nad naszymi biednymi receptorami, które
działają na pograniczu obłędu.
Kroczymy w oszalałym korowodzie hedonistycznego życia;
płyniemy bezwolnie z prądem, jak miliony nam podobnych; otumanieni, że należymy
do wielkiej globalnej rodziny!
Wystarczy jednak mały, jednostkowy dotyk losu, życiowy
wstrząs, który choć na chwilę zmusi nas do zatrzymania się w tym życiowym
pędzie i uświadamiamy sobie, że nie ma żadnej globalnej rodziny. Jesteśmy my sami i
ci, którzy trzymają nas za rękę w chwilach rozpaczy.
Ciąg dalszy „Szlochu”:
1.
Samotność w świecie barw twarzy i miejskiego chaosu jest
groteskowa. Nierzadko jednak albo jeszcze częściej jest faktem, jak widziane
światło wygasłych gwiazd lub próba ubierania myśli w Słowo.
Samotność zwiastuje czas prawdy, spokoju, a nierzadko
rozpaczy. Oczekuję jej z drżeniem niepewności, rozpoczynając spisywanie kroniki
fałszu i złudnego szczęścia.
Wiara, miłość i czysta naiwność – utracone przyjaciółki
dzieciństwa upominają się o należne im miejsce w dorosłym świecie hipokryzji i
nienawiści – chcą wrócić ogniem, aby spalić Dotychczasowe i wytyczyć drogę w
Nieznane.
W takiej sytuacji ratunkiem wydawała się tylko ucieczka do
Szopy – samotni niezmiernie skromnej, ale w zupełności wystarczającej dla myśli
i starganych nerwów: stół, kuchenka, łóżko, kominek, Biblia, kilka książek i
spory zapas papieru, aby nie stracić z oczu celu nowej wędrówki.
Jak w życiu, tak i tu jestem tylko gościem. Szopa jest
bowiem azylem mojego Zwariowanego Przyjaciela, który postanowił użyczyć mi
swojej pustelni, a sam wyruszył szukać własnego Eldorado.
2.
Przyglądam się z boku ceremonii rozpoczęcia roku szkolnego w
położonym niedaleko Szopy Ciemnogrodzie. Dobrze
im tak, myślę, patrząc na uczniów i nauczycieli. Niech walą głową w mur. Muszą się przecież w jakiś sposób przekonać, że
niemożliwe dla człowieka istnieje!
Pot spływa po plecach, ale stoję w miejscu. Nie mogę
nacieszyć się widokiem młodych ludzi. Są wszędzie tak bardzo do siebie podobni.
Do pewnego czasu, do pewnego etapu swojej naiwności, do jej granicy wytyczonej
przez brutalizm życia – łatwowierne baranki prowadzone na rzeź.
Trzeba koniecznie kochać tych nieuformowanych jeszcze do
świadomego grzechu potomków Adama i Ewy; protoplastów dotykania Nieznanego,
Zakazanego, Pożądanego. Trzeba kochać i szanować tę ich bolesną szybkość
podejmowania decyzji, aby zrozumieć, że właśnie w ten sposób na naszych oczach potwierdza
się nieustannie fakt powielania błędów poprzednich pokoleń.
Kimże są nauczyciele bez uczniów?
Ciałem bez krwiobiegu? Bezuczuciową namiętnością? Destrukcją? Pustym naczyniem
wypełnionym po brzegi oddaniem? Zapomnieniem rzeczywistości?
Sam byłem tym, kim oni wszyscy są!
Teraz mieszkam w Szopie!
3.
Polski Ciemnogród ze swoimi moralnymi skrzywieniami: okrutną
pobożnością i takąż niewiernością; miłością i jednaką nienawiścią; tępą
trzeźwością i okrutnym w tragicznych skutkach pijaństwem. To Królestwo
Ambiwalencji, gdzie jedynym azylem jest obłęd. Ten udawany, na niby, dla
ratunku; albo ten jakże prawdziwy, będący konsekwencją wrażliwości i
poszukiwania siebie Tu i Teraz; ale też ten prawdziwie zagrany, będący drogą
bez powrotu.
4. Wspomnienia
Walczę słowami! Traktuję
słowa jak oręż! Uderzam słowem! Kocham słowem! Słowem nienawidzę! Słowem leczę!
Proszę słowem i przeklinam!
W końcu słowa prowadzą
mnie nad przepaść! Kiedy tracę najbliższych, milknę!
Dociera do mnie
niewidzialna siła Słowa!
Zaczynam wierzyć przez
chwilę, że dzięki Słowu potrafię odnaleźć siebie. Czuję jak otula mnie w tamten
zapomniany spokój dzieciństwa; zbroi w tamtą wiarę nieskażoną; pozwala czerpać
do woli z czary mądrości dotyku, smaku, niczym nieskrępowanego spojrzenia,
naiwnego przeżywania każdej chwili.
Jestem Słowem, przez
które się stałem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz