W samorządzie przeciętny wójt może sobie co
najwyżej pomarzyć o realizacji wszystkich swoich planów. Wystarczy kilka
miesięcy na urzędzie i wie doskonale, ile może. Przekonuje się szybko i
boleśnie, że wiele to może tylko chcieć! Ale wiele chcieć to całkiem niezły początek!
(…)
Od czasu do czasu przeciętny
wójt oczywiście bierze się za niemożliwe i próbuje zmieniać świat wokół, ale
najczęściej jest to tylko przy okazji robienia kolejnej długofalowej kampanii.
To próbowanie niemożliwego, to tylko jeden z elementów utrzymania się u władzy.
Znów obłęd!
Kto nie wierzy, niech zostanie
wójtem, a później powtórzy to kilku kolejnych wyborach! Zobaczy, że to
prawdziwy obłęd!
Nie wierzcie też, jeśli któryś
z wójtów mówi, że jest tak zmęczony wyborami, że nie ma siły się cieszyć.
Kłamie! Nasz bohater wie, że kłamie, bo nasz bohater też okłamywał sam siebie,
że nie miał siły się cieszyć, że był zmęczony i tym podobne dyrdymały. Nic z tego, nie czuł wtedy zmęczenia,
sił miał tyle po każdych wygranych wyborach, że nigdy chyba tyle nie miał, a
radości w sobie tyle, że sam był radością! Tak bardzo się cieszył, że chciał
wrzeszczeć, wołać, rozsadzało go od środka, chciał biec przed siebie, ściskać
ludzi, mówić im, że ich kocha! Był radością. To było głupie, ale tak było!
Wszystko to jednak w
rzeczywistości było tylko adrenaliną i odreagowaniem stresu. Złudzeniem
radości! Taką nieobecnością w samym sobie przez kilka albo kilkanaście dni.
Później przychodziła refleksja
i wygrana w wyborach nie była już energią, siłą, uśmiechem, radością, napędem
na kolejne etapy samorządowego działania. Wszystko to dla naszego bohatera było
raczej parawanem, za którym krył się najzwyklejszy w świecie strach przed tym
czy podoła wyzwaniom rzeczywistości i oczekiwaniom wybrednych wyborców.
Jasne, że po pierwszej i
następnych wygranych głupio się cieszył, a jeszcze bardziej głupio bał. Tylko
durnie się nie boją! Myśli o tym, co go czeka, a zwłaszcza niewiadoma,
przerażały, ale był to strach pobudzający do działania, znów kopniak
adrenaliny, chęci pokazania całemu światu, że da radę rządzić gminą na końcu
świata, że da radę podpalić stary samorządowy świat i na jego zgliszczach
zbuduje swój porządek. Czuł, jak unosi go fala zachwytu, jak marzył, jak, jak,
jak….. Nic nie było tak ważne, jak poczucie możliwości wprowadzania zmian. Głupie,
ale tak było!
I znów refleksja! I znów wszystkie
pozytywne emocje okazywały się tylko parawanem, żeby przed wszystkimi, łącznie
z sobą, ukryć strach!
Mówił już nasz bohater o
samorządowym obłędzie. Mamy zatem jego namacalne objawy!
Dość ogólników! A może jeszcze
jeden. Paskudną zasadą polskich samorządowców i polityków z pierwszych stron
gazet, rakiem zżerającym polski samorząd i polską politykę jest kategoryczne
odcinanie się od swoich poprzedników, a co zatem idzie, brak jakiejkolwiek
ciągłości w myśleniu i działaniu. Jeszcze pół biedy z tym odcinaniem się, gdyby
nie szła za tym totalna krytyka, z obrażaniem, wyśmiewaniem i poniżaniem
włącznie. Zatem do braku chęci i zrozumienia zachowania ciągłości tego, co
dobre, dochodzi nam najzwyklejsze w świecie chamstwo. Wie nasz bohater, że w
tej materii nie odkrył nowych lądów na polskim oceanie narodowej mentalności!
Atak na poprzedników przez
nowych wybrańców ludu trwa w najlepsze i dziś, niezależnie od szczebla
samorządu czy polityki ogólnokrajowej. Kto tego nie widzi, jest nieuleczalnym
ślepcem!
Nasz bohater wie o tym
doskonale z własnego doświadczenia. Przy każdym swoim samorządowym potknięciu,
błędzie, wpadce, szukał zawsze winy w działaniach poprzenika i swoje
samorządowe porażki tłumaczył zaniedbaniami tego, co był przed nim. Z lubością
tropił najmniejsze wpadki i niedociągnięcia poprzednika, wyolbrzymiał je do monstrualnych rozmiarów i nakręcał spiralę
nienawiści do tego, tej, co przed nim, aby tylko w jaśniejszym świetle ukazać
siebie!
O tym, że nie było w takim
postępowaniu ani joty samorządowego myślenia czy myślenia o samorządowym rozwoju,
kroku naprzód, nie trzeba wspominać. Można tylko wspomnieć o wstydzie, jaki do
dziś na myśl o tamtym postępowaniu trawi naszego bohatera; można wspomnieć o
irytacji, jaka go ogarnia, gdy codziennie ogląda kolejne show polityków
mających za nic dokonania poprzedników i chcących za wszelką cenę zrobić
wszystko od nowa, niby lepiej! A najlepiej, żeby sobie przypisać wszystko, co z
przeszłości dobre, odcinając się jednocześnie od tego, co nie tak!
Nasz bohater też chciał stary
samorządowy świat podpalić i na jego zgliszczach zbudować od nowa swój
porządek, niby lepszy. Ależ ta myśl go podniecała i nakręcała! Na szczęście
przyszła refleksja!
Tylko przebudzeni wiedzą, ile
czasu i energii tracą samorządowcy i politycy, którzy nas tu w ogóle nie
interesują i pojawiają się tylko i wyłącznie na zasadzie analogii zachowań, na
tego typu walkę z wiatrakami przeszłości. Na walkę z dokonaniami swoich
poprzedników.
Jakiegoż koloru rumieńca
potrzeba przy przyznaniu się do tego typu głupich i zżerających człowieka i
samorząd praktyk? Nasz bohater wie, wstydzi się, ale jest przy tym dumny, gdyż
wystarczyła mu zaledwie jedna kadencja, aby stanąć ponad tym i zrozumieć, że w
samorządzie nie ma oderwania od przeszłości. Owszem, jest zaduma nad tym, co
można było zrobić inaczej, może lepiej, ale jest też podziw, że w ogóle podejmowano
kroki, że próbowano, że robiono to i owo dla siebie i innych. Jest podziw i
próba pójścia krok dalej!
Od kiedy nasz bohater nie chce
już palić starego samorządowego świata? Od kiedy nie chce go obracać w perzynę?
Niszczyć! Przekreślać przeszłości! Nie pamięta! Cieszy się jednak i uśmiecha na
samą myśl o przebudzeniu, a każde dobre słowo powiedziane publicznie o swoim
poprzedniku daje mu nie tylko satysfakcję, ale i siłę do działania dalej! W końcu zrozumiał, że chce czerpać z tej
znienawidzonej wczoraj przeszłości, żeby naprawdę być teraz i tworzyć jutro!
Dziś wszelka płytka krytyka
spływa po mim jak woda po kaczce, a pomysły swoich oponentów stara się albo
wykorzystywać, jeśli podyktowane są troską o lokalną społeczność, albo
publicznie ośmieszyć, jeśli są tylko tanim chwytem populistycznym w skali mikro!
Reaguje tak, bo wie, że sam był głupim krytykantem i jeszcze głupszym
populistą! Był!
Mamy czas! Umówmy się, niech nasz
bohater snuje swobodnie swoją opowieść, niech wspomina, niech roztrząsa swoje
samorządowe kwestie nawet chaotycznie, ale jednocześnie na spokojnie, bez
pośpiechu, bez nerwówki. Nie poganiajmy go! To nie samorząd, to jego myśli,
wytchnienie, rozmowa z sobą przez ocean wspomnień i wczorajszych doświadczeń.
Skoro chce jeszcze coś powiedzieć o sobie, niech mówi. Nie spieszmy się, nie
biegnijmy na skróty. Wolno, wolno, wolno, a dotrzemy z pewnością nieco dalej!
Nasz bohater zna ciemne strony
dobrowolnego zamknięcia się w samorządowym getcie. Wie, jakim błędem
samorządowców jest ich przekonanie o ich fachowości i nieomylności. Wie dobrze,
że poziom niekompetencji wójtów, burmistrzów, prezydentów miast, dyrektorów i
prezesów jest wprost proporcjonalny do zajmowanego stanowiska.
Ktoś powiedział, że w pewnym momencie trzeba zrozumieć, że kasjerka czy
sprzątaczka potrzebują więcej umiejętności, żeby fachowo wykonywać swoją pracę,
niż dyrektor, prezes czy wójt. Jeśli tego nie zauważamy, to korporacyjna
etatowość już nas wciągnęła na całego.
Tak bardzo stara się nasz
bohater zauważyć i docenić pracę innych, ale przede wszystkim zrozumieć, że nie
jest wcale taki wyjątkowy, choć poczucie wyjątkowości jest w przypadku liderów
samorządowych jak najbardziej pożądane. Nie myli jednak poczucia wyjątkowości z
megalomanią podwórkowego burka, który szczeka głośno na cały świat do momentu,
gdy furtka jest zamknięta. Kiedy jednak ktoś furtkę otwiera i robi się nieco
więcej przestrzeni, każdy pasujący do tego wzorca kuli ogon pod siebie i znika
w najdalszym kącie swojego królestwa na końcu świata.
(…)
Marzeniami
w mur prawa
W Polsce, zanim uchwali się
ustawę, już drukuje się do niej komentarze i wyjaśnienia. Wszystko po to, aby
ewentualnie czytających nauczyć, jak należy rozumieć zapisy tejże ustawy. W
Polsce, zanim uchwali się ustawę, wiadomo, że będzie to kolejny próg, z bardzo
szerokim wachlarzem i ciężarem znaczeniowym tego słowa. W Polsce zanim uchwali się
ustawę, wielu wie, jak obejść jej zapisy, żeby nie komplikować sobie życia.
Inni niech martwią się sami o siebie. Obłęd!
Wszyscy samorządowcy wiedzą,
wiedzą to twórcy ustawy o samorządzie gminnym, wiedzą też wszelkiej maści
reformatorzy tejże ustawy i samorządu, wie część parlamentarzystów, tylko
udaje, że nie wie i cała rzesza ludzi związanych z samorządem na co dzień, jak
choćby pracownicy samorządowi, że do normalnego funkcjonowania samorządu
terytorialnego niezbędne jest jednoznaczne i życiowe prawo. Jednoznaczne, żeby się
nie szarpać. Życiowe, bo idea samorządności dotyka prawdziwie samego życia, od
środka, na maksa, bez zbędnych dwuznaczności, komentarzy, interpretacji i
wyjaśnień.
Daremnie w Polsce wolnej takiego
prawa szukać! Dlatego nasz bohater wścieka się, gdy słyszy, jak kolejny
reformator zachwala idealne działania samorządu i jego silne podstawy prawne.
Pożądanego przez samorządowców prawa nikt nie ma ochoty tworzyć, bo to by
oznaczało rzeczywiste oddanie władzy samorządom i samorządowcom. Zbędne stałoby
się produkowanie kolejnych komentatorów prawa, biur prawnych wojewodów,
nadzorów prawnych i wszelkich instytucji kontrolnych, które mają za zadanie
przede wszystkim udowodnienie winy nieprzestrzegania bzdurnego prawa
samorządowcom. Wtedy nie byłoby już wieloznacznego prawa, którym w każdej
chwili każdego samorządowca można zaszachować.
Ileż w gąszczu prawnych
zawiłości musi taki przeciętny samorządowiec się napocić, ile nastękać, ile nawyginać,
zanim stworzy jakiś spójny akt prawny regulujący sprawy lokalnego życia! A
jeśli już mu się to uda, to ileż musi się naczekać w napięciu i niepewności czy
tam na górze aktu tego nie uchylą lub w najlepszym przypadku nie okroją na
tyle, że z pierwotnej jego wersji pozostaje kikut!
Po całym tym poceniu, stękaniu,
wyginaniu i czekaniu w napięciu przychodzi czas na działanie. Tylko chęci do
działania jest wtedy dużo mniej!
Jasne i jednoznaczne prawo w
samorządzie przyczyniłoby się do prostego załatwiania jeszcze prostszych spraw
i nie byłoby narzędziem, co pozwala urzędnikowi zastawić się przed petentem niejasnym
przepisem po to, aby sprawy nie załatwić czy też jej załatwienie skutecznie
odwlec w czasie. Jasne i jednoznaczne prawo to komfort pracy urzędnika
samorządowego! Jasne i jednoznaczne prawo to jasne oczekiwania petentów wobec
samorządu i samorządowców!
Cholera! Takiego prawa nie
stworzą elity polityczne kraju! Nie zależy im na tym? Nie w tym rzecz!
Jednoznaczne i jasne prawo nie leży w interesie elit politycznych, gdyż
podkopuje ich przydatność w przyszłości.
Nie psioczy jednak nasz
bohater, ponieważ wie, że idea samorządności kreowana przez ustawę o
samorządzie gminnym w małych i średnich gminach na końcu świata, gdzie ludzie
znają się osobiście, a w najgorszym wypadku z widzenia; gdzie ludzie rozpoznają
się po dialekcie, lokalnej modzie, czyli ogólnie pojętym bezguściu albo
bylejakości; gdzie ludzie rozpoznają się po sposobie bycia, myślenia,
reagowania, nietolerancji na zmiany itd.; idea samorządności w lokalnych,
naprawdę lokalnych, czyli prowincjonalnych społecznościach zaiskrzyła i dała
ludziom poczucie możliwości kreowania swojego najbliższego kawałka świata. I co
z tego, że na końcu świata?!
W gminach, gdzie panuje jeszcze
dobrze pojęty prowincjonalizm z jego wstydliwymi przejawami, jak wspomniana
nietolerancja na nowe – inne, nie nasze; gdzie więzy wiejskiej wspólnoty
jeszcze nie przegrały z wyalienowaniem jednostki; gdzie malowane ptaki
zadziobuje się z powodu innych kolorów piór; gdzie słowo wspólnota jeszcze coś znaczy poza brzmieniem, tam idea
samorządności odniosła swój lokalny sukces i spowodowała, że Polska jest
dzisiaj kolorowa różnorodnością tak wielką, jak wiele małych ojczyzn na końcu
świata jesteśmy w stanie namierzyć.
(…)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz