W samorządzie gminnym w gminie na końcu świata często jest
jak w cyrku. Nie o akrobacje gimnastyczne tam jednak idzie, ale raczej o to,
aby ujarzmić tego, który po drugiej stronie barykady, czyli po drugiej stronie twojego stanowiska.
Można też, a nawet trzeba, błaznować, ile się da. Wszystko po to, aby ograny przyjął
swoją porażkę z uśmiechem. Niech to będzie uśmiech przez łzy! Niech to będzie gorzki
uśmiech! Ale niech będzie!
(...)
Oświatowy cyrk w gminie na końcu świata
Nie masz w Polsce gminy, nie masz w Polsce
samorządowca, nie masz w Polsce miejsca, gdzie by spokojnie dyskutowano,
debatowano, roztrząsano sprawy oświaty na poziomie przedszkola, szkoły podstawowej
i gimnazjum.
Zaznaczmy od razu, iż nasz bohater zna sprawy
oświaty na poziomie gminy, a co poza, to już go zupełnie nie interesuje. Niech
się tym zajmują jemu podobni, tylko nieco wyżej.
Wszyscy wiedzą, nasz bohater też, że oświata
sama w sobie jest super! Była, jest i być musi oczkiem w głowie władz
samorządowych i rządowych, bo oświata ważna jest i basta! Nikt nie ujmuje wagi
oświaty w życiu człowieka, gminy, społeczeństwa, świata. Jednak funkcjonowanie
polskiej oświaty, jej prawne funkcjonowanie, system finansowania i
wynagradzania nauczycieli z przywilejami z realnego socjalizmu wziętymi
spędzają sen z powiek wszystkim samorządowcom. No, może nie wszystkim. Są w
Polsce wójtowie, którzy mają tyle kasy, że nie wiedzą, co z nią robić i
utrzymują kilkuosobowe szkoły podstawowe na końcu świata, nie tylko tego
mentalnego czy fizycznego, ale i oświatowego. Tacy wójtowie nie przejmują się
niedorzecznościami, absurdami i wszelkiej maści idiotyzmami funkcjonowania
polskiej oświaty gminnej.
Pieprzona oświata! Myśli nasz bohater, gdy
wspomina swoje doświadczenia w kontaktach z dyrektorami szkół, nauczycielami i
abstrakcyjnym słowem oświata. Niech nikt się nie dziwi. To żaden brak
wychowania czy ważenia słów. To tylko przeżycia, często traumatyczne. Najgorsze
samorządowe przeżycia naszego bohatera związane są właśnie z oświatą. A
wszystko zaczęło się od tego, że sam został swego czasu nauczycielem. Choć miał
być poetą, pisarzem, dziennikarzem, kopaczem rowów, drwalem, zamiataczem,
mechanikiem samochodowym, włamywaczem, gangsterem, to został na chwilę w swoim
życiu właśnie nauczycielem. Został gorliwym wyznawcą narzekania, biadolenia,
obrońcą przywilejów, rozkazywania, niesłuchania innych i tego wszystkiego, z
czym w życiu samorządowym przyszło mu walczyć na samorządowe życie i śmierć.
Jako wójt rozpoczął swoje urzędowanie od myśli o
racjonalizacji gminnej sieci szkół, racjonalizacji wynagradzania nauczycieli i
w ogóle racjonalizacji wydatków na gminną oświatę, która zżerała ponad połowę
gminnego budżetu. Do tego wydatki na tę sferę gminnej działalności z roku na
rok rosły i końca temu wzrostowi widać nie było.
Do dziś nasz bohater przeklina tamto
postanowienie! Ale postanowiło się, trzeba zrobić. Tylko że robota ta –
potyczki z nauczycielami, rodzicami, związkami zawodowymi nauczycieli oraz
wszelkiej maści urzędami i organizacjami związanymi z ogólnie pojętą oświatą –
odebrała mu najwięcej zdrowia, zniechęciła do grupy zawodowej nauczycieli,
czyli siebie i pozbawiła sił do działania na długi czas, o zwątpieniu w ludzki
racjonalizm już nie wspominamy.
Może jednak tego właśnie trzeba było w życiu
naszego bohatera, aby poznać nagą prawdę o nauczycielach, czyli prawdę o sobie
wczoraj, nauczaniu, nędzy edukacyjnej małych szkół i ograniczeniu horyzontalnym
wielu, wielu, wielu, wielu nauczycieli; ich chamstwie, ciągłym narzekaniu na
wciąż i wciąż niskie uposażenia, żądaniu coraz to więcej, więcej i więcej;
strasznej nagiej prawdy o wielu nauczycielach, z którymi przyszło mu się często
spotykać. Tylko nieliczni sprawili, że całkiem nie upadł na duchu!
Od kogo w małej gminie na końcu świata można
bardziej oczekiwać zrozumienia sytuacji i umiaru, jak nie od nauczycieli? Nic
bardziej mylnego!
Uczestniczy nasz bohater, dziś już we
wspomnieniach, na szczęście, w jednym z pierwszych w długim szeregu spotkań z
rodzicami. Informuje na wstępie, że będzie radzie gminy przedstawiał wniosek
dotyczący likwidacji danej placówki, szkoły, krzewicielki kultury na wsi,
krzewicielki przeciętności i prowincjonalnych naleciałości. Słychać poszum na sali.
Widzi wśród zebranych rodziców także nauczycieli z tej szkoły. Zrobili swoje.
Napisali bardziej śmiałym rodzicom pytania, wyciągnęli dane na temat wyników
nauczania, sukcesy, swoje sukcesy, bo uczniowie są tylko wykonawcami sukcesów
swoich nauczycieli. Obłęd! Nie trzeba dodawać, że wynotowali rodzicom tylko te
dobre dane, bardzo dobre dane i ewentualnie dane
poprawne. O edukacyjnych upadkach, wychowawczych skandalach, o dydaktycznej i
wychowawczej miernocie ani słowa.
Nasz bohater stara się spokojnie tłumaczyć, choć
o spokoju w takiej chwili można jedynie pomarzyć, i o ile z tym spokojem jest
na bakier, to tłumaczy z uporem, że szkoła, do której uczęszcza 14 uczniów, nie
ma dzisiaj racji bytu ze względów dydaktycznych, społecznych i ekonomicznych.
Taka szkoła nie daje szans dziecku na rozwój w grupach rówieśniczych, bo ich tam
po porostu nie ma; że koszty utrzymania nauczycieli w takich szkołach są
horrendalnie i kuriozalnie wysokie, że wszystkie znaki – ekonomiczne,
demograficzne, edukacyjne, dydaktyczne i co tam jeszcze chcemy – przemawiają za
likwidacją takiej placówki.
Ktoś zaczyna krzyczeć. Po chwili krzyczą
wszyscy, jeden przez drugiego. Krew uderza do głowy naszego bohatera. Głęboko
oddychać! Myśli gorączkowo. Stara się przy tym spokojnie, powoli i głęboko
oddychać. Krzyk cichnie. Ludzie się uspakajają. Ktoś podniesionym głosem
zaprowadza porządek. Po kolei! Po kolei! Po kolei! Wykrzykuje! I zaczyna się
lista argumentów rodziców.
To taka dobra szkoła!
Blisko domu!
Dzieci w południe są już w domu!
Nie trzeba dzieci specjalnie wyprawiać do
szkoły! W domu więcej pomagają!
Nie likwidować!
Nauczyciele są tacy dobrzy! Znają dzieci! Dobrze
uczą!
Nie likwidować!
Biedna ta nasza szkoła, ale nasza!
Ja też ją skończyłem i żyję!
Nie likwidować!
Moja córka ma piątki, to co pan pieprzy o jakiejś
słabej ofercie edukacyjnej!
Nie likwidować!
Mój syn jest jeden w klasie i nie narzeka na
brak grupy, jak to pan mówił, rówieśniczej czy jakiejś tam!
To co, że małe klasy? Małe klasy są dobre!
Nie likwidować!
Nie likwidować!
Nie likwidować! Skandują wszyscy. Wszyscy? Tak,
wszyscy, łącznie z nauczycielami.
I w kółko, o dobrej opiece nauczycieli nad
dziećmi, domowej atmosferze, ciszy, spokoju, braku agresji, kulturze, że gmina
to łobuzy, chcą dzieci wywozić daleko od domu, w Ciemnogrodzie szkoła wcale nie
jest lepsza, co tam, dużo gorsza, pełna narkotyków, ćpunów, nauczycieli
psychopatów, dzieci z małej wiejskiej szkoły zgubią się w takim molochu,
wcześnie trzeba dzieci budzić, wyprawiać do szkoły jak do kościoła.
Nasz bohater błądzi po twarzach ludzi zebranych
na sali. Widzi kilku znajomych. Ci ludzie byli u mnie, myśli. Narzekali na
poziom kształcenia, na brak kwalifikacji nauczycieli, wyrażali swoją obawę o
dzieci. Martwili się, że dla nauczycieli ważniejsza jest kasa i utrzymanie
pracy niż uczniowie. Widzi tych ludzi na sali. Siedzą i patrzą na niego. Ich
wzrok krzyżuje się kilkakrotnie. Nasz bohater wie, że nie może liczyć na ich
pomoc. Presja grupy jest zbyt duża. Nie wychylą się. Za nic nie zdradzą, że
popierają jego punkt widzenia. Jeśli wskaże ich jako przykład, wyprą się,
zaprzeczą, choć kur nie zapieje trzy razy, a jego nikt nie ma zamiaru krzyżować.
Nie dziwi się nasz bohater! Nikt nie chce być malowanym ptakiem. Nic zatem nie
robi, tylko patrzy. Nabiera sił.
Zaczyna od nowa, że oceny, że piątki, czwórki w
dwuosobowej klasie nie są wyznacznikiem osiągnięć, jakości kształcenia,
sukcesu, że wyjście dziecka do szkoły powinno być jak wyjście dziecka do
kościoła. I tu, i tam człowiek się uczy. I tu, i tam człowiek się rozwija. Tłumaczy,
że szkoła w Ciemnogrodzie to nie siedlisko wszelkiego zła, tylko normalna
szkoła, z niebyt licznymi klasami, szkoła z zaledwie trzystoma uczniami, nie ma
czego się bać. Za to z dużo lepszą ofertą edukacyjną. Nieźle wyposażone
pracownie. Tam jest bezpiecznie, przyjaźnie, a nauczyciele mają odpowiednie
kwalifikacje. Likwidacja tej szkoły, to żadne wygnanie czy zesłanie dla ich
dzieci, do szkoły w Ciemnogrodzie dojeżdżają dzieci z ponad połowy wszystkich
miejscowości w gminie.
Muszą zrozumieć, myśli nasz bohater. To takie
logiczne, jasne! Muszą zrozumieć!
Nie likwidować!
Nie likwidować!
Nie likwidować!
Nawet najgorsza, ale nasza!
Dziękuje rodzicom za przyjście. Żegna się. Rusza
w kierunku drzwi. Jest już na zewnątrz, gdy słyszy, jak nauczyciele instruują i
mobilizują rodziców do protestu, obrony szkoły za wszelką cenę. Odchodzi dalej,
żeby nic nie słyszeć. Wystrzelać ich? Pyta siebie. To wszystko, co przychodzi
mu na myśl o nauczycielach, gdy głosy cichną w oddali.
Wraca do domu w milczeniu. Jest późna noc. Chce
zjeść spóźnioną kolację i jak najszybciej położyć się spać. Nie! Trzeba jeszcze
poczytać synkowi. Już nie trzeba, przecież on dawno śpi. Zatem szybko zasnąć,
żeby choć na chwilę zapomnieć! Może jeszcze kilka chwil spędzić z żoną?
Zapytać, co u niej, jak w pracy, jak w domu? Tak, trzeba to zrobić, a później
spróbować zasnąć, jeśli pozwolą na to samorządowe demony.
Zanim nasz bohater dotarł do sesji rady, na
której toczył się bój o uchwałę w sprawie zamiaru likwidacji szkół, musiał
odbyć jeszcze kilka takich spotkań. Z tym samym skutkiem. Mimo to, nie
odpuścił. Przez sześć dni jeździł i zbierał baty, żeby mieć wszystkie
konsultacje zaliczone na tę sławną, jak się później okazało, sesję rady gminy.
(...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz