Celowo
zakończyłem poprzedni post tym fragmentem wiersza Z. Herberta.
(...)
może tak należy
mówić ludziom cichym ufającym
obiecywać –
deszcze łaski – światło – cud
lecz są także
tacy którzy wątpią niepokorni
bądźmy szczerzy
– to jest także boży lud
Zrobiłem to
celowo, gdyż kiedy doświadczyłem mizerii swojej znajomości Biblii i poszukiwań
własnego wysiłku w odnajdywaniu w swoim życiu Boga, zacząłem wątpić czy
wspólnota Kościoła katolickiego jest odpowiednia, aby realizować siebie w
duchowej sferze wiary.
Mimo młodego
wieku ie robiłem jednak gwałtownych ruchów w tej materii. Nie uciekłem z łona
Kościoła katolickiego, nie dałem się ochrzcić zielonoświątkowcom czy świadkom
Jehowy. Po prostu zacząłem studiować Biblię. Pierwszy jej egzemplarz, jak
dobrze pamiętam, otrzymałem od Artura Poganiacza, kolegi z internatu.
Studiowałem Biblię nie po to, aby udowadniać katolikom braki w tym zakresie,
tylko po to, aby być dobrze przygotowanym na ewentualną obronę moich braci w
wyznaniu katolickim. Mało, początkowo studia biblijne sprawiły, że stałem się gorliwym
wyznawcą Kościoła katolickiego. Przystąpiłem do grupy modlitewnej i poznałem
nowych ludzi, którzy zdawali się być katolikami, ale kroczyli swoją drogą.
Podczas spotkań modliliśmy się własnymi słowami, śpiewaliśmy pieśni,
wprowadzaliśmy się w specyficzny modlitewny trans. Jeśli ktoś twierdzi, że
słyszał ludzi mówiących tzw. językami, to ja też byłem świadkiem takich
nietypowych zachowań moich znajomych z grupy. Gdyby nie przewodził nam ksiądz
Jan, dzisiaj powiedziałbym, że tworzyliśmy nie tyle katolicką grupę modlitewną,
co setkę bez jasno określonego guru.
W tym samym
czasie do późnych godzin nocnych prowadziłem spory o swój punkt widzenia
pewnych kwestii biblijnych z Arturem Poganiaczem (adwentysta dnia siódmego) i
bratem Janem (świadek Jehowy). O ile ten pierwszy był otwarty na moje
propozycje, o tyle brat Jan nie przyznawał mi nigdy racji, chyba że miałem
zdanie identyczne, jak on. Brat Jan miał na wszystkie ewentualne moje rozterki
konkretne wyuczone odpowiedzi. Wtedy myślałem, że wynika to kwestia wieku. Z
Arturem byliśmy rówieśnikami. Brat Jan natomiast mógł mieć wtedy ponad 60 lat
(tak to dzisiaj oceniam). Dzisiaj wiem, że obaj reprezentowali zupełnie różne
środowiska wyznaniowe i podejście do kwestii interpretacji Biblii.
Podczas
dyskusji i studiowania Biblii z nimi było pełno pytań, rozważań możliwości,
odnośników do konkretnego życia, do nas osobiście. Duch pragnienia poznawania
więcej i więcej wciąż był obecny pomiędzy rozmawiającymi. W grupie modlitewnej
nie było takiego ducha. Tam raczej wszystko było jasne – jest jeden Bóg, jeden
Kościół katolicki, który wskazuje nam jak żyć, żeby nie błądzić. Ksiądz mówi,
ty słuchasz i podporządkowujesz się jego zaleceniom. To tak, jak w jednej z
piosenek Jacka Kaczmarskiego „... Demokracja to znaczy myśl jak ja...”
W grupie
modlitewnej nie było miejsca na indywidualizm, jakby brakowało miejsca dla
jednostkowej osoby ludzkiej z jej rozterkami, które, jeśli były, należało je
wyznać przy konfesjonale jako ewentualne zagrożenie dla wiary jednostki.
Inaczej było
podczas dyskusji z Arturem, gdzie przede wszystkim chodziło o jednostkę ludzką
i jej drogę do Boga. Zanim kilka lat później czytałem Tymona Terleckiego i jego
rozważania na temat personalizmu chrześcijańskiego, w szkole średniej
nieświadomie roztrząsaliśmy podobny problem z Arturem. Nieświadomie, gdyż nie
mieliśmy pu temu odpowiedniej wiedzy. Dyskutowaliśmy jednak o tym, bo tak
podpowiadało każdemu serce jego. To była jednostkowa walka o siebie i drogę do
Boga.
To było właśnie
to, czego brakowało mi w grupie modlitewnej. Walki o swoją wiarę!
I tak
rozpoczęły się moje poszukiwania. Jeśli znalazłem odpowiedź na intrygujące mnie
pytanie w kwestii mojej wiary, od razu rodziło się kilka kolejnych pytań, wg
zasady – im dalej w las...
I tak jest
dzisiaj, gdy mam dużo więcej pytań niż odpowiedzi. Nikt mi jednak wcześniej nie
obiecywał, ze będzie łatwo, będzie prosto i przyjemnie. Już mi nie wystarcza
raz w tygodniu albo częściej (a tak bywało) iść do kościółka, wysłuchać kazania
(nierzadko bzdurnego), przyjąć komunię, wznieść oczy ku górze i już można prze
cały tydzień obgadywać innych, oczerniać innych, przyszywać łaty bliźniemu i
dokuczać na wszelkie możliwe i bezkarne sposoby, cieszyć się z upadku innych,
czuć się lepszym od innych, pouczać innych i co tam jeszcze sobie wymyślimy
pomiędzy przed kolejnym pójściem do kościółka, wysłuchaniem kazania, przyjęciem
komunii i wzniesieniem oczu u górze, co będzie oznaczało, że jestem niezwykle
uduchowiony i już zaglądam do bram Nieba!
Kto jednak
powiedział, że Niebo jest w górze? Może jest pod naszymi stopami, kiedy idziemy
przed siebie, skromnie spuściwszy w świadomości swojej duchowej mizerii wzrok!
Rozpisałem się
o swojej wędrówce ku Biblii i personalizmowi chrześcijańskiemu i zatraciłem po
drodze watki katechizmu katolickiego. Mea culpa! Biję się w piersi za moje
gadulstwo!
Mam nadzieję, że to nie ostatni mój wpis i będę mógł wrócić do tego wątku.
Zatem do następnego...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz