„W
rozkroku…” ciągle czeka i niech czeka w rozkroku.
Obok
znowu widzicie okładkę mojej książki. Kliknięcie w nią przeniesie Was w sieci
do wydawnictwa, w którym ją wydałem.
To kolejny krok promocji mojego
towaru.
Innego nie mam, dlatego będę się
przypominał z tym, co już napisałem.
Co piszę? To tajemnica!
Rozpowszechniajcie
w sieci i wśród swoich znajomych to moje pisanie. Choćby tylko półsłówkiem i
już będzie do przodu!
Potrzeba
mi masówki, jak pierwszomajowe pochody!
Potrzeba
mi masówki. Wy wiecie, jak to zrobić!
A
teraz szybko do tego, że żaden ze mnie złodziej.
To
był naprawdę mój skok. Zaplanowałem go z jedną koleżanką, którą tutaj nazwę
wdzięcznym imieniem Ruda. Choć słowo „zaplanowaliśmy” to trochę za dużo. To był
taki żywioł, próba naszej psychicznej wytrzymałości w chwili jakiegoś kryzysu.
Ileś,
dość dużo, lat wstecz, w czasach młodzieńczego szaleństwa wracałem ongiś z Rudą
z plaży miejskiej gdzieś tam.
Po
drodze cały czas gadaliśmy o tym, jak reaguje człowiek w sytuacjach kryzysu,
jak działa adrenalina i jak się wtedy zmieniamy… Ona miała swoje zdanie, ja
swoje. Takie tam akademickie między ludźmi dyskusje. Po drodze weszliśmy do
jakiegoś marketu po jakieś drobne zakupy. Chodząc miedzy półkami, wpadliśmy
nagle na pomysł, żeby sprawdzić jak my reagujemy w stresie, ukradniemy coś z
półek.
Padło
na maszynkę do golenia. Głupie, małe, tanie jak jasna cholera urządzonko do
golenia tego i owego. Wybór był przemyślany, ponieważ wartość kradzieży równała
się prawie zeru, zatem narażaliśmy się co najwyżej na jakiś tam wstyd przy
ewentualnym wykryciu naszego haniebnego czynu.
Następnie
trzeba było zdecydować, kto z nas jednorazówkę wynosi z marketu. Ponieważ
miałem ze sobą ręcznik, wybór padł na mnie i Ruda jednorazówkę wrzuciła w fałdy
ręcznika. Do kosza wrzuciliśmy planowane zakupy i hejda do kasy, żeby było po
sprawie.
Wszystko
szło zgodnie z planem, choć Ruda wciąż gadała, gadała więcej niż zwykle i
ciągle się rozglądała. Widać było, jak nic, że coś Ruda kręci! Ja próbowałem
spokój zachować kamienny.
Przy
kasie poszło gładko. Spakowaliśmy zakupy. Wychodzimy ze sklepu i już świętujemy
zwycięstwo, aż tu nagle patrzymy, ochroniarz przed nami wyrasta i stwierdza, że
wynosimy ze sklepu jakiś tam towar.
Cholera,
myślę sobie, wpadliśmy jak nic. Na ramieniu mam ręcznik, a w nim jednorazówkę.
Stwierdzam jednak stanowczo, że nic nie wynosimy. Daję ochroniarzowi paragon,
otwieram torbę i proszę, aby sprawdził czy coś jest nie tak.
Ochroniarz
odpuścił sprawdzanie. Przeprosił nas. Zszedł nam z drogi. A my szybkim krokiem
zwialiśmy za teren marketu.
Ruda
zaczęła krzyczeć i tupać nogami. Ja miałem nogi z waty i czułem, że twarz mi
płonie. Do tego serce moje tak biło, że je słyszałem i czułem, że mogą je
słyszeć przechodzący obok.
Kilka
osób spojrzało na krzyczącą Rudą. Doszli pewnie do wniosku, że jest pijana i
tyle.
To
bardzo głupi pomysł! Stwierdziłem, gdy głos odzyskałem.
O
mało się nie zsikałam! Zapiszczała Ruda.
Kiedy
później o sprawie opowiedzieliśmy znajomym o naszym markecianym skoku na
golarkę i naszej reakcji, to wszyscy stwierdzili, że do kradzieży zapałek być
może się nadajemy. Co ponadto to lepiej, żebyśmy nie próbowali.
I
tak stanęło na tym, że żaden ze mnie złodziej!
Ale,
ale!
Jeszcze
gdy byłem brzdącem, a może więcej niż brzdącem, to z kolegami swoimi często
latem, gdy jabłka jeszcze nie dojrzały, chodziliśmy na szaber, na niedojrzałe
jabłka. W pobliżu był mały sad otoczony wysokim płotem. Opiekował się sadem znany
nam staruszek, który był trochę przygłuchy.
Mimo
wysokiego płoty, dużo wyższego od nas, mieliśmy sposoby, żeby się dostać do
środka. Wiecie, pomiędzy deskami oderwanymi u dołu albo nawet i podkop czasami
robiliśmy. Było nas trzech czy czterech w dniu, który pamiętam. Wśliznęliśmy
się do sadu i ja hop na jabłoń, żeby tych niedojrzałych jeszcze jabłek sobie i
kumplom zerwać.
W
pewnym momencie widzę, a mój kolega fruwa. Tak, dosłownie przefrunął ponad
ogrodzeniem. Chyba pomyślałem, że coś musi być nie tak, skoro kolega spieprza i
to w takim tempie. Rozglądam się dookoła, widzę tylko jabłonie. Spoglądam pod
moją jabłoń, a tam jej właściciel czeka na mnie z widłami.
O
cholera! Oczywiście, tak wtedy nie pomyślałem. Zszedłem powoli, żeby człowieka
z widłami nie złościć. A kiedy stanąłem przed nim, nie wiem, skąd mi się to
wzięło, przyłożyłem palec do ust, jakbym prosił o ciszę i wyciągnąłem rękę i
wskazującym palcem pokazałem przed siebie. Jakby chciał właścicielowi
przekazać, że pokazuję mu miejsce, gdzie się ukryli inni.
Właściciel
spojrzał tam i jakby chciał iść we wskazanym przeze mnie kierunku.
Ta
chwila wystarczyła, abym tak wystartował, że dzisiaj nawet Bolt nie wstydziłby
się tego. Ja też, jak mój kolega, przefrunąłem nad płotem, który był wyższy ode mnie, a później
prawdopodobnie, jak mówili koledzy, biegłem z prędkością światła do pobliskiego
lasku.
I
znów stanęło na tym, że żaden ze mnie złodziej!
Tylko
pytanie jest takie, co w tym powyższym pisaniu jest prawdą, a co fikcją?
Nie
podpowiem Wam nic, bo sam już tego nie wiem.
Może
te epizody po prostu sobie zmyśliłem?
A
może mi się przyśniły, a ja je wziąłem za jawę?
Może
to są notatki do mojej kolejnej książki?
A
może to napisałem, żeby Wam czas umilić?
Jedno
w tym wszystkim jest pewne. A mianowicie to, że w zakładce MOJE KSIĄŻKI
znajdziecie informacje właśnie o moich książkach i o tym, gdzie je kupić, i
jeszcze za ile.
Przekażcie
tę informację na ucho znajomym i powiedzcie, żeby oni zrobili to samo swoim
znajomym, a ich znajomi swoim i niech to tak biegnie.
No
i żeby tylko na przekazaniu informacji nie skończyło się!
Jeszcze
raz też napiszę o swoim Ustroniu, które czeka cierpliwie na swojego nabywcę – kto
da więcej, niech bierze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz