11 marca 2017

Złodziej ze mnie żaden!



„W rozkroku…” ciągle czeka i niech czeka w rozkroku.
Obok znowu widzicie okładkę mojej książki. Kliknięcie w nią przeniesie Was w sieci do wydawnictwa, w którym ją wydałem.
To kolejny krok promocji mojego towaru.
Innego nie mam, dlatego będę się przypominał z tym, co już napisałem.
Co piszę? To tajemnica!
Rozpowszechniajcie w sieci i wśród swoich znajomych to moje pisanie. Choćby tylko półsłówkiem i już będzie do przodu!
Potrzeba mi masówki, jak pierwszomajowe pochody!
Potrzeba mi masówki. Wy wiecie, jak to zrobić!

A teraz szybko do tego, że żaden ze mnie złodziej.
To był naprawdę mój skok. Zaplanowałem go z jedną koleżanką, którą tutaj nazwę wdzięcznym imieniem Ruda. Choć słowo „zaplanowaliśmy” to trochę za dużo. To był taki żywioł, próba naszej psychicznej wytrzymałości w chwili jakiegoś kryzysu.
Ileś, dość dużo, lat wstecz, w czasach młodzieńczego szaleństwa wracałem ongiś z Rudą z plaży miejskiej gdzieś tam.
Po drodze cały czas gadaliśmy o tym, jak reaguje człowiek w sytuacjach kryzysu, jak działa adrenalina i jak się wtedy zmieniamy… Ona miała swoje zdanie, ja swoje. Takie tam akademickie między ludźmi dyskusje. Po drodze weszliśmy do jakiegoś marketu po jakieś drobne zakupy. Chodząc miedzy półkami, wpadliśmy nagle na pomysł, żeby sprawdzić jak my reagujemy w stresie, ukradniemy coś z półek.
Padło na maszynkę do golenia. Głupie, małe, tanie jak jasna cholera urządzonko do golenia tego i owego. Wybór był przemyślany, ponieważ wartość kradzieży równała się prawie zeru, zatem narażaliśmy się co najwyżej na jakiś tam wstyd przy ewentualnym wykryciu naszego haniebnego czynu.
Następnie trzeba było zdecydować, kto z nas jednorazówkę wynosi z marketu. Ponieważ miałem ze sobą ręcznik, wybór padł na mnie i Ruda jednorazówkę wrzuciła w fałdy ręcznika. Do kosza wrzuciliśmy planowane zakupy i hejda do kasy, żeby było po sprawie.
Wszystko szło zgodnie z planem, choć Ruda wciąż gadała, gadała więcej niż zwykle i ciągle się rozglądała. Widać było, jak nic, że coś Ruda kręci! Ja próbowałem spokój zachować kamienny.
Przy kasie poszło gładko. Spakowaliśmy zakupy. Wychodzimy ze sklepu i już świętujemy zwycięstwo, aż tu nagle patrzymy, ochroniarz przed nami wyrasta i stwierdza, że wynosimy ze sklepu jakiś tam towar.
Cholera, myślę sobie, wpadliśmy jak nic. Na ramieniu mam ręcznik, a w nim jednorazówkę. Stwierdzam jednak stanowczo, że nic nie wynosimy. Daję ochroniarzowi paragon, otwieram torbę i proszę, aby sprawdził czy coś jest nie tak.
Ochroniarz odpuścił sprawdzanie. Przeprosił nas. Zszedł nam z drogi. A my szybkim krokiem zwialiśmy za teren marketu.
Ruda zaczęła krzyczeć i tupać nogami. Ja miałem nogi z waty i czułem, że twarz mi płonie. Do tego serce moje tak biło, że je słyszałem i czułem, że mogą je słyszeć przechodzący obok.
Kilka osób spojrzało na krzyczącą Rudą. Doszli pewnie do wniosku, że jest pijana i tyle.
To bardzo głupi pomysł! Stwierdziłem, gdy głos odzyskałem.
O mało się nie zsikałam! Zapiszczała Ruda.
Kiedy później o sprawie opowiedzieliśmy znajomym o naszym markecianym skoku na golarkę i naszej reakcji, to wszyscy stwierdzili, że do kradzieży zapałek być może się nadajemy. Co ponadto to lepiej, żebyśmy nie próbowali.

I tak stanęło na tym, że żaden ze mnie złodziej!
Ale, ale!
Jeszcze gdy byłem brzdącem, a może więcej niż brzdącem, to z kolegami swoimi często latem, gdy jabłka jeszcze nie dojrzały, chodziliśmy na szaber, na niedojrzałe jabłka. W pobliżu był mały sad otoczony wysokim płotem. Opiekował się sadem znany nam staruszek, który był trochę przygłuchy.
Mimo wysokiego płoty, dużo wyższego od nas, mieliśmy sposoby, żeby się dostać do środka. Wiecie, pomiędzy deskami oderwanymi u dołu albo nawet i podkop czasami robiliśmy. Było nas trzech czy czterech w dniu, który pamiętam. Wśliznęliśmy się do sadu i ja hop na jabłoń, żeby tych niedojrzałych jeszcze jabłek sobie i kumplom zerwać.
W pewnym momencie widzę, a mój kolega fruwa. Tak, dosłownie przefrunął ponad ogrodzeniem. Chyba pomyślałem, że coś musi być nie tak, skoro kolega spieprza i to w takim tempie. Rozglądam się dookoła, widzę tylko jabłonie. Spoglądam pod moją jabłoń, a tam jej właściciel czeka na mnie z widłami.
O cholera! Oczywiście, tak wtedy nie pomyślałem. Zszedłem powoli, żeby człowieka z widłami nie złościć. A kiedy stanąłem przed nim, nie wiem, skąd mi się to wzięło, przyłożyłem palec do ust, jakbym prosił o ciszę i wyciągnąłem rękę i wskazującym palcem pokazałem przed siebie. Jakby chciał właścicielowi przekazać, że pokazuję mu miejsce, gdzie się ukryli inni.
Właściciel spojrzał tam i jakby chciał iść we wskazanym przeze mnie kierunku.
Ta chwila wystarczyła, abym tak wystartował, że dzisiaj nawet Bolt nie wstydziłby się tego. Ja też, jak mój kolega, przefrunąłem nad płotem, który był wyższy ode mnie, a później prawdopodobnie, jak mówili koledzy, biegłem z prędkością światła do pobliskiego lasku.

I znów stanęło na tym, że żaden ze mnie złodziej!

Tylko pytanie jest takie, co w tym powyższym pisaniu jest prawdą, a co fikcją?
Nie podpowiem Wam nic, bo sam już tego nie wiem.
Może te epizody po prostu sobie zmyśliłem?
A może mi się przyśniły, a ja je wziąłem za jawę?
Może to są notatki do mojej kolejnej książki?
A może to napisałem, żeby Wam czas umilić?

Jedno w tym wszystkim jest pewne. A mianowicie to, że w zakładce MOJE KSIĄŻKI znajdziecie informacje właśnie o moich książkach i o tym, gdzie je kupić, i jeszcze za ile.
Przekażcie tę informację na ucho znajomym i powiedzcie, żeby oni zrobili to samo swoim znajomym, a ich znajomi swoim i niech to tak biegnie.
No i żeby tylko na przekazaniu informacji nie skończyło się!
Jeszcze raz też napiszę o swoim Ustroniu, które czeka cierpliwie na swojego nabywcę – kto da więcej, niech bierze!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...