Z
artystami to dzisiaj bywa tak, że są artyści, a ci, co artystami nie są, też czasami
bywają niezłymi artystami. Zresztą nikt nie wie do końca, gdzie w człowieku artysta
się zaczyna, a kędy niechybnie kończy.
Słowniki
nie podają takiego rozumienia słowa „artysta”, w jakim ja powyżej go użyłem. Nie
wiem też czy spotkaliście się z takim określeniem osoby, która nieźle rozrabia,
rozrabia na całego, bawi się na całego, a wszelkie normy społeczne ma w tym czasie
głęboko…
No
to już wszystko jasne z artystami będącymi i niebędącymi nimi. A teraz kolejna,
na dobranoc, modlitwa Janusza Korczaka. Zapis oryginalny.
Modlitwa artysty
Dzięki Ci, Stwórco, iżeś umyślił
twór dziwny stworzyć taki, jakim ja jestem. Pokiełbaszony wszelkiej na przekór
logice, a przecie taki, jak trzeba; a przecie potrzebny Ci chyba, gdy jestem. —
Im mocniej bez sensu, tym Ci wdzięczniejszy — ja — protest — impertynencja,
bezczelny samsobiepan śród karnego stada, ja — psikus, Prima Aprilis i drzewo
Aśwattha.
Modlitwa moja, Stwórco, nie ta co
ongi, co wszyscy — a ja i dziś — i w tym właśnie — tym jedynym momencie, który
się już nie powtórzy. — Zrozum: Twój trefniś-prorok — i Brat! — Ja — alboż
wiem, co za taki? Że nie znam siebie, raz bzdurnie dostojny, to dostojnie
bzdurny — dumny, pokorny, tkliwy, groźny, gardząc, jak kot się łaszę, skryty,
wszystko wypaplę, sprzedaję łzy, gubię laski i scyzoryki, czujny na cień
niewoli, co sięga, nie zrywam, a palę kajdany — i tylko w najdrobniejszym
szepcie widzę Cię, o Stwórco, i za tom Ci wdzięczny bez granic. — Nie wierzysz,
że się chcę modlić? — Ejże! — Toć na przekór klechom — Bogiem jesteś — wiem, co
to znaczy.
Dzięki Ci, Stwórco, że stworzyłeś
świnię, słonia z długim nosem, żeś postrzępił liście i serca, żeś dał czarne
mordy Murzynom, a burakom słodycz. Dzięki za słowika i pluskwę, za to, że
dziewczyna ma piersi, że rybę dusi powietrze; że są błyskawice i wiśnie, żeś arcycudacko
kazał nam się rodzić, żeś tyle człowieka ogłupił, że sądzi, że nie można
inaczej; że dałeś Myśl kamieniom, morzu, ludziom.
Myśl, która bliźnim trzy po trzy
plecie, a sobie dumne bajki roi. Nie niebo — ona najszkarłatniejsze ma wschody
i zachody — ona orlica, hultaj, kłamca. — Jakże ją kocham.
— Puści się na wagary — zgadnij,
gdzie się wałęsa, aż wróci niecnota umorusana, do ludzi niepodobna, a taka
przebiegle skruszona, a taka radosna, przyrzeka poprawę — głupi jej uwierzy —
wie, że przebaczą ladaco.
Wszystko przeczuwam, nic nie wiem.
Głupie mi prawdy czytane; te mają walor, które podpatrzę przez dziurkę; a że
niedokładnie, więc zawsze się mylę; tym lepiej. Jestem!
Nic nie wiem, wszystko zgaduję.
Wiesz, Stwórco, co znaczy: wszystko!
Od stóp do głów nieużytek, a muszę,
psiamać, być pierwszy; nadzieję tracę tylko na pięć minut, wszystko, co mądre,
zaczynam od jutra; uwalę się pępkiem do góry na piachu, wygrzewam; płaczę nad
gruszą, że samotna w polu, i starca w ramię całuję. Poważnie pluję i łapię, w
powietrzu wywracam koziołki i zawsze miał będę lat szesnaście, grał będę w
kukso, gwizdał na palcach i przegram wszystkie od portek guziki. — Od stóp do
głów nieużytek, o jakżeby biedna ludzkość była beze mnie. Uczę ją kochać grzech
i pożary i pełną, pełną, pełną piersią oddychać.
Nad moim jednym pytaniem stu tępych
profesorów ślęczy żywot cały. W różowe uszka słodkie ślę: dobranoc tysiącom
dziewcząt, chłopakom. Smaruję maścią wszystkie psy parszywe. Tarmoszącą się
przeszłość za kark wywlekam i jawię. I z pistoletu w przyszłość strzelam jak w
asa. I słońce piję, oczu nie mrużąc. I tak mi się coś zdaje, żeś naraz nas
stworzył i psotnie oś ziemi pochylił, żeś był wtedy nieco wstawiony: artysty
nie tworzy się na trzeźwo. A ich, tych tam, arcyświąteczne jedyne sny — toć
nasz chleb powszedni.
Bo jeśli nie lubię, tylko tych, co
trzeźwi; jeśli się boję, tych ponoć, co dążą i wiedzą, czego chcą.
Moje chwile — wszystko podrzutki i
dzieci nieślubne — bez opieki i ładu — tańczą na linie, łykają pochodnie.
Ściągnę gruszę z cudzego sadu;
występek niegroźny — nie uciekam, a lekko odfruwam; zawsze się w porę pijany
obudzę, z kałuży biały wylizę i Bóg się na mnie nie gniewa — pobłaża.
Wszystko kocham swawolnie —
radośnie — bez troski.
Kutym na cztery nogi, naiwny jak
dziewczyna, gdy wierzy. Przyglądam się sobie z uśmiechem lub spiorę, a mocno. —
Drobniusie paciorki zbieram, szeroko otworzę oczy, powiem do latarni ulicznej:
„Ty jedna rozumna i piękna”. Co dzień coś nowego dostrzegam, na co od lat
patrzę — zdumiony nagle, że pies ma ogon, że tramwaj sam jedzie, brzoza korę ma
białą.
Biednaś ty, boża krówko, gdy cię
oko boli, biedne jest każde, każde, każde ziemskie życie.
Urodziłem się, Stwórco, pięć wieków
spóźniony, o lat pięćset za wcześnie. Dlatego tak wesoły i smutny: że żyję, że
już żyć skończyłem, żem nie zaczął jeszcze.
Ty i Ja — Stwórco — nikt więcej. —
A Ja — to My — My wszyscy. — My — Twego Sejmu bluźniercza lewica i Twego Tronu,
Domine canes. — My, tęcze jesiennej szarugi, wśród Twoich synów pomylone twory
— my, śnieg lipcowy — maki czerwone lodowców, my — żagle rozpięte. To nic, że
kłębkiem babcinej bawełny bawiem się z kociakiem — my walim trony despotów, my
wieże samotne wznosimy. My z obłąkanej duszy krzeszem czyn stokroć trzeźwy, my
walcom katarynki posłuszni — hymnem przyszłości sztyletujem teraźniejszość,
mrzemy i zmartwychwstajem na nasz własny rozkaz, my na cmentarzach wszystkich
niedokonań walim dokonania pomnikiem wspólnej niemocy.
Za to, o Stwórco, błogosławię Tobie
i w dreszczu rzucam na kartę — Pyszną Rozkosz Życia.
— Va banque: Życie za Twórczość.
Czy
tak się modlą artyści?
Może!
Jeśli się modlą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz