Słońce sprawiło
dzisiaj, że poczułem się niczym bóg młody, niczym olimpijczyk i, płynąc na
fali, dałem się namówić młodszemu synowi na wyjazd na piłkę nożną, tak, żeby
pokopać i trochę się poruszać. No i pojechałem. Na boisku spotkaliśmy kolegów
syna i oni zaczęli grać, a ja na spokojnie zacząłem rzucać do kosza –
kozłowałem piłką, próbowałem trafiać do kosza i po każdym trafieniu
przebiegałem na drugą stronę boiska.
Było dzisiaj dość
mroźno i , mimo że biegałem, to jakoś trudno mi było rozgrzać się do spocenia.
Patrzę, a obok na boisku chłopaki kopią piłkę, wprosiłem sie zatem do pokolenia
dzieciaków. No i zacząłem nimi wywijać
piłkarskie harce. Doszły do nas dziewczyny i z nimi tworzyłem drużynę.
Dziewczyny zarzekały się, że nie umieją grać w piłkę. Ja mówię – też nie mogę, więc
będzie z nas drużyna. Wygraliśmy 3:2.
Co mnie to zwycięstwo kosztowało,
tylko ja wiem. To żadne zwycięstwo ledwo schodzić z boiska!
Ale to był wypad. Cholera
by to wzięła! Zaraz chyba się chybnę popatrzeć na gwiazdy na niebie. Ale muszę najpierw
napisać to, co napiszę.
Siedzę sobie w domu. Za
oknem ciemna noc. Młodszy syn nagle mówi: Ale zjadłbym marchewkę! Cholera, nie ma
marchewki. Wszystkie wtranżoliliśmy. No to zbieram się i jadę zakupić marchewkę.
Wchodzę na schody sklepu, patrzę sobie pod nogi, spoglądam nagle przed siebie, a
tu… ksiądz proboszcz mówi: Dobry wieczór, panie burmistrzu!
(…)
Co było dalej napiszę.
A teraz – Się trzymajcie!
_______
* Zdjęcie śmignąłem z sieci
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz