Z moją pierwszą miłością
było tak, że jak szybko się zaczęła, tak szybko się skończyła. A może to zatem
nie była prawdziwa miłość.
Pamiętam, zobaczyłem ja w
podstawówce na szkolnej dyskotece i od razu pomyślałem, że żyć bez niej nie
potrafię. Odważyłem się poprosić ją do tańca, a później zechciała iść ze mną na
spacer. To była chyba semestralna dyskoteka, po której czekała nas jakaś laba.
Zatem postanowiłem pospacerować z nią dłużej. Oczywiście, umówiłem się na
randkę, na moście. Mieliśmy się tam spotkać następnego dnia po zmroku.
Następny dzień był jednym
z dłuższych w moim życiu, ale jakoś go przetrwałem, a kiedy tylko zapadł zmrok
od razu ruszyłem w drogę, bo przygotowany byłem od kilku godzin. Drałowałem na
randkę ze trzy kilometry pieszo. Doszedłem na miejsce z pół godziny wcześniej.
Cóż było robić? Czekałem. Czas się dłużył, jak cholera. Jeszcze bardziej zaczął
się dłużyć, gdy umówiony czas minął, a jej nie było. Czekałem z mocno bijącym
sercem i wpatrywałem się w mrok nocy czy nie widać jej cienia. Nic. To trochę
trwało. Godzinę? Pewnie dłużej. W końcu powiedziałem sobie, że będę chodził po
moście, od jednego końca do drugiego. Będę tak chodził 100 razy. Jeśli do tego
czasu moja wybranka się nie pojawi, wracam.
Jak postanowiłem, tak
zrobiłem. Im bardziej zbliżałem się do setki, tym wolniej chodziłem, ponieważ
miałem nadzieję, że ona się pojawi. Co tam dużo gadać. Wystukałem na moim
moście sto przejść, a wybranka się nie pojawiła. Północ natomiast zbliżała się
szybkimi krokami. Co mógł zrobić taki kochaś, jak ja? Zawyłem w duchu niczym
wilkołak i ruszyłem po setnym przejściu mostu do domu.
Kurczę, miałem lat
kilkanaście i głowę nabitą różnymi opowieściami ludowymi o istotach kochając
noc, a zwłaszcza jej północną porę. Szedłem do domu przez las, a wyobraźnia
pracowała na najwyższych obrotach. Każdy cień, szmer, spłoszone zwierzę, nie
były tym, czym były w istocie, tylko przetwarzane były przez wyobraźnię w duchy
zmarłych, istoty z mrocznych legendarnych kurpiowskich opowieści wzięte. Czy
się bałem? W mordę! Bałem się jak cholera i psioczyłem na tę moją wybrankę
serca, jak tylko psioczyć może podlotek.
Po drodze do domu
zrozumiałem dobitnie, ze odkochałem się tak skutecznie, że skuteczniej już się
nie da, a mój słynny most nazwałem na własny użytek Mostem Odkochania.
Po latach kilku spotkałem
na jednej z imprez moją ówczesną miłość. Tańczyłem wtedy z jej siostrą, gdy
pojawiła się zasięgu mojego wzroku. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i chyba
czekała, żebym podszedł, zagadał, poprosił do tańca. Ja również uśmiechnąłem
się, ale uśmiechnąłem się też do siebie w duchu, ponieważ przypomniałem sobie
tę moją nieszczęsną pierwszą randkę na Moście Odkochania. Nie podszedłem do
niej, nie zagadałem, nie poprosiłem do tańca. Nie czułem takiej potrzeby. Most Odkochania
to jedno, a fakt, że byłem już pewnie znów kimś tam zakochany, to drugie.
Mijały lata, a Most
Odkochania siedział we mnie, jak symbol. Kiedy urodził mi się syn i był już w wieku,
w którym można mu było opowiedzieć moją historię, zrobiłem to, gdy swego czasu przejeżdżaliśmy
prze mój Most Odkochania. Opowiedziałem mu też historyjkę o szkole, do której uczęszczałem.
Od tamtej pory, gdy przejeżdżamy wspólnie obok szkoły i przez Most Odkochania, mój
syn zawsze mówi: „szkoła” i „most” albo „most” i „szkoła”, to zależy, w którym kierunku
jedziemy. W ten sposób przypomina mi moje dzieciństwo, pierwszą miłość, z której
szybciutko się wyleczyłem.
Teraz nadchodzi czas, żebym
historie opowiedział młodszemu synowi, ponieważ ciągle pyta, gdy słyszy od starszego
brata „szkoła” i „most”, o co chodzi w tym naszym gadaniu.
A później to już chyba tak
będzie do końca mojego ziemskiego życia, gdy pojawię się w pobliżu szkoły i na Moście
Odkochania z moimi synami, że będą mi przypominać o czasach mojej cielęcej kochliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz