Lubię
patrzeć, gdy inni się bawią. Tym bardziej lubię, gdy są to osoby mi znane, a
jeszcze tym bardziej, gdy są to osoby bliskie mojemu sercu.
W
moim życiu jest jednak tak, tak jestem skonstruowany, że nawet radość i wesele
potrafią mnie zmęczyć. Zwłaszcza, kiedy doświadczam tego wesela i tej radości w
zbyt dużych dawkach krótkim czasie.
Na
weselu bratanka ogólnie było super. Spotkałem się z ludźmi dawno niewidzianymi.
Wymieniliśmy uprzejmości, nie pomijając przy tym faktu, jak wyraźnie wziął nas
w swoje obroty rzemieślnik „Czas”.
Patrzyłem
na bawiących się młodych ludzi i zachwycałem wigorem, na tę jakby zapomnianą elan vital,
która przy wierze jak ziarnko gorczycy nie tylko problemy życiowe obraca w
niwecz, ale i góry potrafi równać czy przenosić.
Skusiłem
się nawet, żeby popróbować potraw mi nieznanych, a wyglądających jakże kusząco
dla oka. Efekt jednak był taki, jak zawsze – to tylko pokarm, a może to aż
pokarm, strawa życie napędzająca. I znów to zdziwienie okrutne, po co było tyle
zachodu, żeby podać to w takiej wydumanej formie z zaangażowaniem środków,
czasu i ludzi. Można to było spokojnie podać w prostej formie, a efekt byłby
ten sam, czyli pełen żołądek.
Było
też co niemiara tych infantylnych ozdobników, jak sztuczne kwiaty,
przypominające róże jakieś papierowe czy szmaciane kompozycje, jakieś kalekie
lampiony fruwały nad stołami i różnych takich, co się z jedzeniem kojarzy. Za
dużo! Dużo za dużo było tego dla mnie.
Za
to radości i uśmiechu dzieci, ich wyobraźni twórczej w wymyślaniu zabaw wcale
nie było za dużo. Patrzyłem na to z zachwytem i uczestniczyć chciałem w tym
karnawale radości.
Nawet
zatańczyłem raz, nie – dwa, a może i trzy razy. Przy tym raz, delikatnie
stanąłem bratowej na palce, ale tak delikatnie, żem od razu wiedział,
odstawiłem bucior prędziutko i ładnie. Nie uważam tego wcale za żadna wpadkę,
gdybym miał oceniać te swoje taneczne wyczyny. Po takiej długiej przerwie, to
niewinny incydent, który w ogóle nie powinien być brany pod uwagę przy ocenie
tańca mojego pokracznego. Nie wiem zatem, zaiste, po co o tym wspominam!
Nie
obyło się, oczywiście, bez wewnętrznego krzyku. Jak choćby podczas kilku takich
uproszczeń w świątyni. W pewnym momencie ksiądz rzekła: Mężowie, miłujcie swoje żony, jak Chrystus umiłował Kościół.
Zdenerwowało
mnie to zawężenie miłości Chrystusa tylko do wyznawców odpowiedniego Kościoła.
Znów posypały się gromy w mojej biednej głowie na przedstawiciela Kk, którzy
zawłaszczają miłość Boga tylko dla członków Kk i dają jasny sygnał, że jeśliś
goj, jakiś prawosławny, protestant…, to miej się na baczności człowiecze marnej
wiary, bo wieczność przed nosem może ci przejść, jak nic.
Ale
przyznać też muszę, że ksiądz nie przeginał, a do kazania swojego przygotował
się nieźle. Wyczytać w nim można było wydźwięk herbertowskiej Homilii: Pan Bóg daje dzieci i na dzieci i
na kościół…, ale delikatnie, a może tylko ja tak!
A
później to już zabawa, śmiech, radość, karnawał. Nikt nie myślał o sacrum,
tylko radował się cały. Wielu tym świętowaniem pięknie chwaliło Boga, choć
pewnie nie wszyscy wiedzieli przy tym o tym.
Wróciłem
do domu zmęczony tą piękną ludzka radością, rozmowami z bliźnimi po jednym (lub
więcej) kielichu. Szumiało mi trochę w głowie od tych zwierzeń na rauszu i blokowało
skutecznie, żeby cokolwiek zrobić. Wiem przy tym doskonale, że trudno sytemu zrozumieć
głodnego, a już trzeźwemu zrozumieć wstawionego to ociera się o cud.
Teraz,
po jakimś czasie, i dawce refleksji na ten konkretny temat wiem, że wspomnienia
zostaną. Ludzie będą mówili dzień, tydzień, może miesiąc i wspominali zabawę. A
fotografie po latach znów nam uświadomią, że tacy młodzi byliśmy, uśmiechnięci i
fajni, i może by tak spróbować powrócić do źródeł siebie.
Oceniam
to tak – Przetrwałem kolejne chwile radości.
Czy
dały mi siłę na dzisiaj i trochę dalej?
Na
pewno, choć jeszcze nie czuję!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz