Za
sprawą jednego z komentarzy Mariusza Zwierzyńskiego do mojego posta na fb
„Gdyby ludzie postępowali…”, przypomniała mi się taka oto sytuacja z mojego
życia wzięta…
Kiedy
już wiadomym i jasnym dla mnie się stało, że nie opuszczam murów uczelni
humanistycznej i nie zasilam szeregów marianów, Bóg zesłał mi Kobietę, z którą
po jakimś czasie postanowiliśmy, że legalizujemy cywilnie i religijnie nasz
związek.
Nie
wiem, co by ze mną zrobili przełożeni zakonu marianów, gdybym do nich trafił,
gdyż moje podejście do kościelnych praktyk religijnych, do instytucjonalizacji
wiary było, delikatnie mówiąc, kontrowersyjne. Żeby na przykład się modlić albo
wyznać przed Bogiem swoje człowiecze grzechy, nie potrzebowałem wnętrza
świątyni i budki konfesjonału. Wystarczały mi wtedy zaciszne i odludne miejsca.
(Teraz też jest podobnie.)
No
ale skoro postanowiliśmy ze wspomnianą Kobietą zalegalizować swój związek, to
trzeba było mieć ukończony kurs przedmałżeński i zaliczyć sakrament pokuty z
podpisami księdza na odpowiedniej karteczce (nie pamiętam dwa cz trzy razy).
Jak
trzeba, to trzeba!
Na
kurs przedmałżeński zacząłem chodzić z jedną koleżanek, gdyż wybrance mojego
serca godziny nie pasowały.
Za
drugim czy którymś tam razem koleżance zastępującej wybrankę mojego serca nie
pasowała godzina kursu, poszedłem więc z inną. I tak nie wiem, ile kobiet na
ten kurs przedmałżeński zaciągnąłem. Kiedy jednak przyszło do egzaminu i
pojawiłem się na nim z tą odpowiednią Kobietą, prowadzący zdębiał, ale jakoś to
musieliśmy wytłumaczyć (pewnie nieźle nakłamaliśmy), bo kurs ukończyliśmy i
zaliczyliśmy.
No
to jeszcze „obskoczyć” te podpisy w związku z sakramentem pokuty i będzie po
całym formalnym przedślubnym ambarasie! Coś takiego mogłem wtedy pomyśleć.
No
i, trach, wybrankę pod rękę albo za rękę (nie pamiętam) i maszerujemy do
kościółka, jak dwie przykładne katolickie owieczki, żeby wyspowiadać się przed
zawarciem związku małżeńskiego. W kościółku nasze drogi się rozchodzą. Wybranka
serca bieży do jednego biura (konfesjonału), ja do drugiego. Pewnie dwa biura w
tym czasie były otwarte.
Nie
wiem, jak tam moja wybranka, ale ja recytuję przewidzianą w takich
okolicznościach formułkę i kiedy przychodzi do przyznania, kiedy ostatni raz u
spowiedzi byłem, mówię: Nie pamiętam!
Ksiądz
lekko zdziwiony pyta: Jak dawno?
Nie
pamiętam! Dawno! Odpowiadam spokojnie.
Nie
pamiętasz, kiedy ostatni raz spowiadałeś się? Pyta już nieźle poirytowany
kapłan.
Mnie
natomiast zapala się różowe światło, że facet może mi nie dać rozgrzeszenia i,
co najważniejsze, nie zdobędę jego podpisu.
Nie,
spowiadam się dość często. Mówię.
Gdzie?
Pyta ostro kapłan.
To
ja mu na to, że na przykład w lesie.
No
to idź do lasu! Mówi mi ksiądz już obrażony na mnie nie na żarty.
Spokojnie,
mówię. Skoro tutaj jestem, to będę mówił szczerze i chcę się wyspowiadać.
Księdza
rozjuszonego te moje pokorne słowa jakby nieco wyciszyły i po chwili milczenia
przyzwolił wreszcie, abym wypowiedział, co
w duszy mojej grało i mogło gryźć moje sumienie.
Dostałem
później pokutę (Jaką? Nie pamiętam!), usłyszałem puk, puk, ucałowałem stułę i
podałem karteczkę. Ksiądz złożył swój podpis, ja odetchnąłem z ulgą i z tym
ulgi oddechem wyszedłem na zewnątrz, gdziem postanowił twardo czekać na moją
wybrankę.
Czekam,
czekam i czekam, a ona nie wychodzi. Doczekać się nie mogę i już postanawiam,
że wejdę zaraz do środka, żeby tam w środku sprawdzić, co też ta moja wybranka
tak długo z księdzem robi. I kiedy już mam ruszać, patrzę, bidulka wychodzi,
ale wychodzi smutna jak jakieś siedem nieszczęść. Co jest, cholera grane? Myślę
i bieżę chyżo do wybranki serca, żeby ją w żalu utulić. Zamiast się dziewczę
cieszyć, że będzie mnie miało za męża, ta tu mi płakać gotowa i woła, że więcej
nie pójdzie.
Nie
pytam, dokąd nie pójdzie, tylko ją stamtąd zabieram, po drodze uspakajam i
powoli pytam, dokąd to już nie pójdzie i co się takiego stało.
No
i masz. Moja wybranka trafiła, jak nic, na księdza erotomana, co był ciekaw
szczegółów naszego niecnotliwego pożycia przedmałżeńskiego.
A
to ci gagatek! Pomyślałem sobie. A jaki to ciekawskie ludzkich niecnot
człowiek!
Próbuję
wybrankę rozśmieszyć i nawet mi się udało. Rozweseliło się dziewczę i jakby
wyluzowało. I kiedy już emocje opadły na całego, wziąłem obydwie kartki – swoją
i mojej wybranki – i tam, gdzie były puste, bez podpisów, kratki, wpisałem
jakieś zygzaki jako podpisy księży. I mówię do wybranki: Nie będziesz ty już
musiała o naszych intymnych sprawach opowiadać ciekawskim.
A
potem to już był ślub i było wesele. I wszyscy się dobrze bawili, i karczmy nie
rozwalili. A później wszyscy żyli, wielu jeszcze żyje, niekoniecznie
szczęśliwie, jak to w bajkach bywa. Ja przecież nie bajkową historię opisałem,
tylko z życia ją wziąłem, z życia swojego w dodatku.
Do
dzisiaj mam jednak awersję, gdy myślę o kościele, jakimkolwiek kościele, jako
instytucji. To się po prostu mija z wierzącym sercem człowieka.
Dlatego
zgadzam się z tym, co Mariusz napisał, że jeśli chcesz spotkać Boga, gdy chcesz
się pomodlić, gdy chcesz się Bogu wyżalić, wyznać mu swoje grzechy, które ci
spać nie dają i dręczą sumienie twoje, gdy chcesz podziękować Bogu za to albo i
tamto, to wcale wtedy nie musisz gonić do kościoła. Powinieneś raczej za
słowami Mistrza wejść do swojej izdebki, zamknąć za sobą drzwi i modlić się do
Ojca, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.
A
teraz to tak często obywa, że zamiast się skupić na wierze, wielu się skupia na
tym, żeby sprostać instytucjonalnym wymogom rytu kościelnego.
Nie
wiem, co wiara prawdziwa w Boga wszechobecnego i widzącego w ukryciu może mieć
wspólnego z jakimś konkretnym miejscem, np. świątynią zwanym.
Wiarę w takiego Boga można potwierdzać wszędzie –
w lesie, na pustyni, nad morzem i w górach, i jestem tego pewny, że na Plutonie
też!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz