Mój przyjaciel na chwilę... |
Już mnie nie przeraża fakt,
że to, co dla mnie denne, zbędne, bezwartościowe, dla innych może być ważne; a
to, o czym nawet nie myślę, dla innych to obiekt marzeń.
Nawet chyba już przestałem
się dziwić, że jest właśnie tak, jak jest. Zdziwienie i przerażenie ustępuje
miejsca jakiemuś smutkowi niepojętemu.
Wiem, że właśnie na tym
polega piękno niepowtarzalności człowieka i staram się o tym nieustannie
pamiętać.
Nie potrafię jednak
przechodzić obok tego beznamiętnie i kiedy tylko myślę o swoim istnieniu, próbuję
zrozumieć, dlaczego i po co tu jestem; kto i dlaczego wyznaczył mi taką, a nie
inną rolę? Do tego nieustannie pytam, co to jest za rola?
Coraz bardziej też dociera
do mnie fakt, jak nie pasuję do tego świata, jak ten świat jest mi obcy i
jakbym do tego świata został wrzucony, skazany na ten świat.
Spróbuję na spokojnie
rozpisać to, co we mnie coraz bardziej krzyczy i powoduje ten nieznośny szum w
głowie, co domaga się ode mnie uzewnętrznienia i ujawnienia. To nie jest ani
ciekawe, ani pewnie interesujące. Bo jak mogą być interesujące rozważania
wewnętrzne człowieka znikąd, który w dodatku wciąż myśli, że błądzi po omacku i
nie do końca wie, dokąd zmierza? Co innego nowe trendy w ubiorze, fryzurach czy
kolejny hit muzyczny. To jest i zajmujące i takie na czasie, że tylko się tym
chwalić, chłonąć i rozgłaszać.
Ale skoro się rzekło, to
spróbujmy powoli.
Chodzi mi o to ze mną i
przed samym sobą, żeby być jak najmniej głupim, żeby być jak najbardziej
odpornym na ogłupianie mnie przez to, co dzisiaj w świecie jest tak powszechne,
że nie sposób bez tego sobie już życia wyobrazić.
Wierzę, że nie jestem sam,
że jest cała masa ludzi podobnie, jak ja, zagubionych w absurdach tego świata. Z
pewnością wielu ludzi odczuwa, że to, co wokół się dziej, to nie jest ich
bajka. Trzeba jednak żyć. Lina czy bardziej estetyczne sposoby kończenia farsy
ziemskiej egzystencji nie wchodzą tu bowiem w rachubę, ponieważ to nie
licowałoby z tym, że nie wolno się poddawać.
Moda? To nie dla mnie!
Mnie zupełnie nie
interesuje marka ubrania, które mam sobie czy kupić, czy na siebie założyć, czy
ktoś tam ma na sobie albo ma zamiar włożyć.
Kiedy zedrę buty, po
prostu kupuję buty. Gdy mi się ubranie porwie, kupuję kolejną sztukę. Nie myślę
o marce czy tych innych pierdołach, tylko kupuję to, co mi jest właśnie
potrzebne.
Tak samo jest z innymi
rzeczami, które potrzebne mi są do życia – od długopisu i skarpetek po samochód
zjeżdżony mój stary, którego nie mam zamiaru zmieniać, aż go zużyję do końca.
Wiem, że to mnie czyni i
szarym, i nudnym. Nie mam jednak zamiaru ubierać się modnie, bo mi to wcale nie
leży. Trudno, zostanę szary i nudny.
Próbuję odnaleźć sens
swojego pobytu na ziemi. To, że jestem zlepkiem atomów, które mają później
rozsypać się, nie zadawala mnie, ponieważ jestem w jakiś tam niepojęty dla mnie
sposób przekonany, że człowiek to coś więcej niż tylko cielesna powłoka. Szukam
więc nieustannie, nieustannie się uczę i próbuję, ciągle próbuję, choć wcale
nie jest łatwo. Strasznie mnie przy tym mierzi, gdy osoby duchowne mówią
publicznie bzdury.
Ostatnio w sieci, z tego
co słyszałem, ponieważ nie sprawdzałem, jakieś tam rekordy popularności bije
filmik z pędzącą ponad sześćdziesiąt kilometrów na godzinę prędkością na
rowerze zakonnicą, w dodatku w tak zwanej pozycji aerodynamicznej. Jakiś
telewizyjny serwis informacyjny postanowił t nagłośnić i okazało się, że
istotnie zakonnica zapalała rowerem ponad 60km/h. Odnaleziono zakonnicę i jej
zakonne koleżanki, chyba siostrami zwane, zrobiono wywiady i stwierdzono, że to
niezwykła kobieta. Sama zakonnica wyznała, że podczas jazdy na rowerze
przybiera pozycję aerodynamiczną, ponieważ jeśli nie blokuje się powietrza, to
jedzie się szybciej.
Nic odkrywczego nie
powiedziała, ale nawet mi się podobała, ponieważ babka co najmniej sześćdziesiąt
lat miała. Lubię ludzi aktywnych i ją też polubiłem. Później zapytali, skąd u
niej tyle siły, że tak może rowerem zapalać, a ona na to, że jechała do
największej świętości i wymieniła coś tam św. Jakuba (pewnie jakieś relikwie
czy sanktuarium kolejne).
Wtedy od razu włączył mi
się wewnętrzny komentarz. Jak siostra zakonna może mówić na coś „największa
świętość”, gdy nie ma na myśli Boga. Myślałem, że to Bóg jest największą
świętością, przynajmniej tak jest ze mną. I denerwują mnie strasznie takie słowa
u osób, które powinny być przykładem jak i w co wierzyć. Nie znoszę oddawania
czci relikwiom, obrazom, figurom, posągom… Z drugiej jednak strony uwielbiam
pielgrzymować, wędrować do tzw. miejsc świętych, ale dla mnie jest to przede
wszystkim droga wewnątrz siebie, pielgrzymowanie pośród kamieni mojego
zwątpienia, naprawianie siebie duchowo poprzez ducha.
Tak napisałem „na gorąco”
po tym, jak usłyszałem słowa rzeczonej zakonnicy: „Jakiż kretynizm wiary płynie z
wypowiedzi zakonnicy, która ostatnio bije rekordy w sieci, a to za sprawą
swojej aerodynamicznej jeździe na rowerze. Powiedziała była przed kamerami
telewizyjnymi, że jechała tak szybko (ponad 60km/h), ponieważ jechała do
największej świętości, a później coś powiedziała o świętym Jakubie”.
Niedobrze się dzieje, gdy
przedstawiciele Kościoła mówią o największej świętości innej niż sam Bóg. A
wystarczyło tylko powiedzieć, że Bóg dał siły i zapalała siostrzyczka na swoim
rowerku szybciej niż zwykle jeździ się na rowerach.
Pomimo kursywy to przecież
moje słowa. Chciałem je tylko w jakiś sposób wyszczególnić.
Nie znoszę najmniejszej
oznaki przedkładania kultu nad wiarę, formy nad treść…
Strasznie pokrętnie
wychodzi to pisanie o sobie, ale może się uda to kiedyś robić prościej.
Teraz o tym, że zawsze chciałem
być pisarzem, marzyłem o tym tak bardzo, że nie zauważyłem nawet tej prawdy
oczywistej, że nic innego nie robię, tylko piszę.
I jeszcze jeden znak
szczególny na mnie przed światem ukrytym – Tak bardzo chciałbym spokoju! Jak
się jednak okazuje, o spokój trzeba dzisiaj walczyć, jak o kasę czy poklask!
I
żeby się lepiej poznać. Miałem ostatnio problem, co wybrać do
czytania – „Opowieści wschodnie” Yourecenar, „Anhellego” Słowackiego czy
„Pormethidiona” Norwida.
Wszystko już wcześniej
czytałem, nawet nie jeden raz, ale powracam czasem do znanych mi tekstów.
W końcu wyliczanka
wskazała na Słowackiego.
Zanurzę się zatem w
imaginowany romantyczny świat twórcy „Balladyny”. Odczuwam dużą satysfakcję,
gdy czytam kolejny raz tekst i mogę się skupić na jego walorach językowych,
ponieważ przekaz treściowy jest mi już na tyle znany, że ni muszę nawet o nim
myśleć.
A tak na marginesie, kto nie
czytał Anhellego, to zachęcam okrutnie,
bo to świetna lektura. Niewielkich rozmiarów utwór, a doskonale potwierdza, że mamy
świetnych twórców, których dzieła mogą spokojnie jeszcze po ostro ponad 100 latach
konkurować ze współczesnymi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz