19 kwietnia 2018

Drodzy Przyjaciele!


Skończyłem wreszcie rozpisywanie pomysłów z przeszłości. Zajęło mi to – bagatela – ostro ponad trzy lata i zmieściło się w 1432 postach, czyli w tyluż wpisach na blogu.
Gdybym pokusił się o zliczenie stron znormalizowanego tekstu, jakie w tym czasie udało mi się napisać, to wyszłoby tego około dwóch tysięcy stron. Całkiem niezły kawałek bzdur, złośliwości, żalów i rozterek małego człowieka.

Pomyślałem teraz – ile radości sprawiłem tym swoim pisaniem, ile krwi innym napsułem, ile refleksji podsunąłem, ilu przyjaciół i wrogów „wyprodukowałem” sobie…
Wspominałem już wcześniej i teraz powtórzę, że słowa moje dotarły praktycznie na każdy kontynent. Wśród dziesięciu krajów, w których od początku mojego pisania na blogu miałem swoich Przyjaciół –Czytelników, są: Polska, USA, Rosja, Wielka Brytania, Belgia, Niemcy, Ukraina, Kenia, Irlandia (nie wiem, która) i Portugalia.
W ostatnim miesiącu doszli mi Czytelnicy z Francji i Peru.
W ostatnim tygodniu z Danii.
A w ostatnim dniu Ktoś mieszkający w Szwajcarii osłonić postanowił moje pisanie na blogu.
Nie sposób wymienić tych krajów, z których pojawiali się Czytelnicy mojego bloga na kilka odsłon i – najwidoczniej tak ich znudziłem, że postanowili więcej tu nie zaglądać.
To całe moje pisanie i to Wasze czytanie to taka duchowa więź, którą utrzymuję z Wami. Nawet moi zagorzali wrogowie czytający moje teksty przyczynili się do tego, że mam już ponad ćwierć miliona odsłon tego skromnego forum i powinienem im za to podziękować, bo przecież Przyjaciołom dziękować nie muszę – powiem im: ‑ Dobrze, że jesteście!
Przez lata podkreślałem ciągle, że życie człowieka to nie tylko świat materii, świat widzialny, namacalny; świat, który można dotknąć, posmakować, zobaczyć. Dla mnie to tylko początek, taka przykrywka nieogarnionych przestrzeni ducha. W tych duchowych obszarach można dopiero zrozumieć sens naszego tu bytu i jego cel doczesny, który powinien i musi rozprzestrzeniać się na cel duchowej przestrzeni – bez czasu ‑ nieogarnionej.
Ale przyznam się, że choć przez kilka lat głosiłem przewagę świata duchowego nad materialnym, to – bez bicia – ignorowałem świat duchowy. Głosiłem zatem cudze i własne prawdy, nie stosując się do nich w życiu codziennym. Takie wewnętrzne rozdarcie, które pewnie nie jest Wam obce – co innego mówimy, co innego myślimy, a jeszcze co innego przychodzi nam robić. Denerwujemy się przy tym, gdy ktoś – jako dostojnicy Kościoła – nakłada na nas obowiązki, których sam nie wypełnia, których sam nie dźwiga. Ja też tak czyniłem, dlatego pewnie tak mi daleko dzisiaj do osądzania innych. Siebie jeszcze nie zdążyłem osądzić, więc jak śmiałbym innych!
Pisałem te swoje teksty w jakimś dziwnym pośpiechu, jakiś strach wokół tego się czaił, że mogę nie zdążyć.
Teraz natomiast taką przestrzeń czuję przed sobą, że nazwać tego nie mogę.
Podczas tworzenia wpisów zauważyłem też, że nie mam nijak natury drapieżnika. Każdy tekst, w którym dołożyłem jednemu czy drugiemu do pieca, musiałem odchorować. Nierzadko kończyło się tym, że odpływałem na dobre, krzywdząc przy tym nie tylko siebie, ale bliskich i dalszych…
Wykrzykiwałem nieraz, że nie ma prawdziwej przyjaźni. Dziś jednak widzę dość dobrze, że każdy Czytelnik moich tekstów tworzy ze mną tę więź, której nie mogę nazwać – taka duchowa splotka w przestrzeniach sieci, kosmosu myśli, życia…
Zrozumiałem też, że nie sposób pisać „pod publikę”, pod kolejną setkę czy tysiąc odsłon albo pod licznik blogowy. To takie podkładanie siebie pod jakąś tam nieokreśloną popularność – znacie z pewnością z autopsji chwile, gdy człowiek wbrew sobie zgina kark, a później idzie z jakimś ciężarem na sercu przez tydzień lub dwa i uśmiechu darmo szuka, nie wie też wtedy dlaczego tak źle mu jakoś jest!
Teraz, wierzę, spokojniej będzie w moich tekstach, będzie w nich więcej mnie – prawdziwego, nie na pokaz. Może nie będzie tam mnie, jakiego chciano by widzieć, ale o to już nie dbam. Muszę zadbać o siebie!
Nie mam nic do stracenia zapowiadanymi przez siebie zmianami. Nie zarabiam na blogu, a mój dotychczasowy upór w pisaniu wpędził mnie tylko w kłopoty wszelkiej maści, o których nie czas jeszcze mówić. Nie przestaję jednak wierzyć, że los odwróci się i zmieni mój obecny stan, a ja będę mógł pisanie traktować jako życiowe zajęcie.
Na dziś mogę powiedzieć – cieszę się, że jesteście – potwierdzamy siebie nawzajem i oby tak zostało!
Żeby tak totalnie zamknąć za sobą przeszłość, napiszę jeszcze dzisiaj „Podsumowanie” (przed północą zdążę) i będę wchodził w nowe…, może Wam dobrze znane!
Trzymacie się ciepło! 
Pozdrawiam i do zo…!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...