Teraz, gdy w magazynie
jest naprawdę pusto – nie ma już starych pomysłów, tych wszystkich zalegających
w głowie myśli o pisaniu jakimś bzdurnym, choć jakże jednocześnie zajmującym i
niepowtarzalnym – mogę spokojnie szukać tematów, które w przerwach w pracy nad Wstydem stanowią dla mnie odskocznię,
wytchnienie, a do tego są tematami, które mnie naprawdę zajmują, tj. siedzą we
mnie od lat i czekają inaczej niż te – zanotowane na marginesie.
Dla mnie to bardzo
ważne i bardzo wartościowe, choć nie da się tego przeliczyć na pieniądze,
dlatego pewnie będzie trudno to zrozumieć – pinądze to nie wszystko, ale bez pinędzy to… ‑ znacie ten cytat z
polskiej, całkiem niezłej, komedii.
Od lat towarzyszą mi
myśli o życiu i śmierci – komu nie towarzyszą? Pamiętam chwile z dzieciństwa,
gdy pierwszy raz zetknąłem się z tym problemem – o życiu wtedy nie myślałem,
ono toczyło się od chwili do chwili, od radosnego śmiechu przeplatanego czasem
płaczem rzewnym, bo trzeba było w skórę brać za jakieś psoty. Pamiętam z
tamtych czasów strach przed zbliżeniem się do nieruchomego, martwego ciała –
dziecko nie potrafi zrozumieć, dlaczego ciało leży tak nieruchomo, a wokół
przecież taki rwetes, płacz i – na swój sposób – rozgardiasz.
Później przyszło
opamiętanie, to znaczy pewien rodzaj zrozumienia tego bezruchu martwego ciała,
aż wreszcie przyszła refleksja na temat tego nieruchomego nienaturalnie ciała
martwego człowieka i pogodzenie się z czasem i Bogiem spoza czasu i
przestrzeni.
Jak dobrze sobie
przypominam, to takim przełomowym w tej kwestii momentem była śmierć mojej
polonistki, młodej kobiety, niespełna trzydziestoletniej, w której – jako
nastolatek – podkochiwałem się, przyznaję bez bicia. Podczas jej pogrzebu –
skończyłem wtedy szkołę zawodową, pożegnaliśmy się na zakończenie roku i raczej
na całe życie, bo ja się przenosiłem do technikum w zupełnie inną część Polski,
niż ostatnia moja szkoła, a tu niespełna po tygodniu wakacji dowiaduję się, że Pani
I. nie żyje!
Wkurzyłem sie najpierw,
bo byli ludzie w tej szkole, którym nieraz życzyłem śmierci, ale nie jej. Nie
zawsze jednak Niebo zgadza się z naszymi zachciankami!
Jej pogrzeb sprawił, że
ten dziecinny strach przed śmiercią nieruchomego ciała został zastąpiony jakimś
niewytłumaczalnym pogodzeniem się z przemijaniem ziemskich, marnych i mizernych
spraw, do których należy też śmierć ciała ludzkiego.
O masz!
Miałem zacząć pisanie od
czasów studiów, a wspomnienia mnie zwiodły na manowce dzieciństwa i wczesnej
młodości, którą rzewnie wspominam.
Miałem w zamiarze pisać
o swoich rozmyślaniach nad pewnym niezbadanym fenomenem pełni życia człowieka,
a raczej pełni jego dokonań w życiu, jakiekolwiek krótkie by ono nie było.
Miałem to zrobić – i
zrobię – na przykładzie dwóch, trzech literatów już nieżyjących, żeby nikomu
krzywdy nie czynić, wybrałem zmarłych dość dawno i bez potomności, a jeśli
mieli potomnych, to zmarli na tyle dawno temu, że nikogo nie ruszy jakaś moja
niestosowność!
Na studiach często w
dyskusjach – okraszanych bigosem i czymś do bigosu – zadawaliśmy sobie w naszej
paczce pytania: Co by było, gdyby – powiedzmy – Słowacki żył tyle, co
Mickiewicz? Co przez te 17 lat różnicy w długości życia mógłby jeszcze Juliusz
napisać?
Wnioski były przeróżne,
ponieważ nie każdy z dyskutujących był fanem twórczości Słowackiego i
wychodziło wtedy, że dobrze, że Słowacki tworzył tyle, ile tworzył, gdyż w
innym wypadku napisałby pewnie…, że strach pomyśleć, a jakie mógłby mieć przy
tym odjazdy – zwłaszcza, że jest prawdopodobne, iż Słowacki mógł
eksperymentować z narkotykami miękkimi, które na salonach paryskich były dość
modne w jego czasach. To nie to samo, co dodatki do naszego bigosu!
Z tych wszystkich dyskusji
w mojej głowie zaczęły pojawiać wnioski, że zarówno Mickiewicz, jak i Słowacki
w nierównych swoich życiach ziemskich osiągnęli to, co było im dane – w pełni.
Mam na myśli twórczość,
wenę i wypalenie, bo w każdym wyroki losu wypalają wenę. Nieważne czy jest to
poeta, czy rzeźbiarz, czy murarz…
Mowa o literatach, nie
matematykach, gdzie liczba i wymiar określają myślenie. Gdzie ostre granice
ułatwiają życie.
Liebercie? – Gdzie
jesteś? – Miałem pisać o tobie!
Tak, miałem pisać o
Jerzym, o Jerzym Liebercie, ale z humanistycznego punktu widzenia nie da się
ot, tak ‑ z butami ‑ wejść w temat od razu i koniecznie zdaje się czasami dać
przydługi wstęp, który na pierwszy rzut oka wcale nie musi być z tematem
związany. Na koniec się jednak okazuje, że to było konieczne. A ponieważ mam
teraz luz z zaległymi pomysłami, których już nie ma, no to sobie na takie
wstępy mogę pozwolić. Puszczam zatem wodze fantazji i wodze wspomnieniom
popuszczam.
Wierzcie mi jednak,
Śmiertelni, wrócę do Lieberta i poświęcę jego twórczości i życiu więcej niż
garść moich myśli. A przy okazji zahaczę o to czy o tamto, co wcale nie będzie
znaczyło, że gubię się w temacie.
Kto dotarł aż dotąd i
nie przeklął mnie w duszy, może sobie przypomnieć „Jeźdźca” – Lieberta właśnie.
Uciekałem
przed Tobą w popłochu,
Chciałem
zmylić, oszukać Ciebie —
Lecz co dnia
kolana uparte
Zostawiały
ślady na niebie.
Dogoniłeś
mnie, Jeźdźcze niebieski,
Stratowałeś,
stanąłeś na mnie.
Ległem
zbity, łaską podcięty,
Jak dym, gdy
wicher go nagnie.
Coraz
cięższa staje się mowa.
Czyżby słowa
utracić trzeba,
By jak duszę
odzyskać słowa?
Twoim słowom
siebie zawierzyć —
Jeśli
trzeba, to tratuj do dna,
Jestem tylko
twoim żołnierzem.
Nie potrzeba
oczom i uszom —
Uczyniwszy
na wieki wybór,
No to bywajcie, Wędrowcy!
Wszystkiego dobrego na szlaku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz