25 kwietnia 2018

Z takiej mojej beczki....


Teraz, gdy w magazynie jest naprawdę pusto – nie ma już starych pomysłów, tych wszystkich zalegających w głowie myśli o pisaniu jakimś bzdurnym, choć jakże jednocześnie zajmującym i niepowtarzalnym – mogę spokojnie szukać tematów, które w przerwach w pracy nad Wstydem stanowią dla mnie odskocznię, wytchnienie, a do tego są tematami, które mnie naprawdę zajmują, tj. siedzą we mnie od lat i czekają inaczej niż te – zanotowane na marginesie.

Dla mnie to bardzo ważne i bardzo wartościowe, choć nie da się tego przeliczyć na pieniądze, dlatego pewnie będzie trudno to zrozumieć – pinądze to nie wszystko, ale bez pinędzy to… ‑ znacie ten cytat z polskiej, całkiem niezłej, komedii.
Od lat towarzyszą mi myśli o życiu i śmierci – komu nie towarzyszą? Pamiętam chwile z dzieciństwa, gdy pierwszy raz zetknąłem się z tym problemem – o życiu wtedy nie myślałem, ono toczyło się od chwili do chwili, od radosnego śmiechu przeplatanego czasem płaczem rzewnym, bo trzeba było w skórę brać za jakieś psoty. Pamiętam z tamtych czasów strach przed zbliżeniem się do nieruchomego, martwego ciała – dziecko nie potrafi zrozumieć, dlaczego ciało leży tak nieruchomo, a wokół przecież taki rwetes, płacz i – na swój sposób – rozgardiasz.
Później przyszło opamiętanie, to znaczy pewien rodzaj zrozumienia tego bezruchu martwego ciała, aż wreszcie przyszła refleksja na temat tego nieruchomego nienaturalnie ciała martwego człowieka i pogodzenie się z czasem i Bogiem spoza czasu i przestrzeni.
Jak dobrze sobie przypominam, to takim przełomowym w tej kwestii momentem była śmierć mojej polonistki, młodej kobiety, niespełna trzydziestoletniej, w której – jako nastolatek – podkochiwałem się, przyznaję bez bicia. Podczas jej pogrzebu – skończyłem wtedy szkołę zawodową, pożegnaliśmy się na zakończenie roku i raczej na całe życie, bo ja się przenosiłem do technikum w zupełnie inną część Polski, niż ostatnia moja szkoła, a tu niespełna po tygodniu wakacji dowiaduję się, że Pani I. nie żyje!
Wkurzyłem sie najpierw, bo byli ludzie w tej szkole, którym nieraz życzyłem śmierci, ale nie jej. Nie zawsze jednak Niebo zgadza się z naszymi zachciankami!
Jej pogrzeb sprawił, że ten dziecinny strach przed śmiercią nieruchomego ciała został zastąpiony jakimś niewytłumaczalnym pogodzeniem się z przemijaniem ziemskich, marnych i mizernych spraw, do których należy też śmierć ciała ludzkiego.
O masz!
Miałem zacząć pisanie od czasów studiów, a wspomnienia mnie zwiodły na manowce dzieciństwa i wczesnej młodości, którą rzewnie wspominam.
Miałem w zamiarze pisać o swoich rozmyślaniach nad pewnym niezbadanym fenomenem pełni życia człowieka, a raczej pełni jego dokonań w życiu, jakiekolwiek krótkie by ono nie było.
Miałem to zrobić – i zrobię – na przykładzie dwóch, trzech literatów już nieżyjących, żeby nikomu krzywdy nie czynić, wybrałem zmarłych dość dawno i bez potomności, a jeśli mieli potomnych, to zmarli na tyle dawno temu, że nikogo nie ruszy jakaś moja niestosowność!
Na studiach często w dyskusjach – okraszanych bigosem i czymś do bigosu – zadawaliśmy sobie w naszej paczce pytania: Co by było, gdyby – powiedzmy – Słowacki żył tyle, co Mickiewicz? Co przez te 17 lat różnicy w długości życia mógłby jeszcze Juliusz napisać?
Wnioski były przeróżne, ponieważ nie każdy z dyskutujących był fanem twórczości Słowackiego i wychodziło wtedy, że dobrze, że Słowacki tworzył tyle, ile tworzył, gdyż w innym wypadku napisałby pewnie…, że strach pomyśleć, a jakie mógłby mieć przy tym odjazdy – zwłaszcza, że jest prawdopodobne, iż Słowacki mógł eksperymentować z narkotykami miękkimi, które na salonach paryskich były dość modne w jego czasach. To nie to samo, co dodatki do naszego bigosu!
Z tych wszystkich dyskusji w mojej głowie zaczęły pojawiać wnioski, że zarówno Mickiewicz, jak i Słowacki w nierównych swoich życiach ziemskich osiągnęli to, co było im dane – w pełni.
Mam na myśli twórczość, wenę i wypalenie, bo w każdym wyroki losu wypalają wenę. Nieważne czy jest to poeta, czy rzeźbiarz, czy murarz…
Mowa o literatach, nie matematykach, gdzie liczba i wymiar określają myślenie. Gdzie ostre granice ułatwiają życie.
Liebercie? – Gdzie jesteś? – Miałem pisać o tobie!
Tak, miałem pisać o Jerzym, o Jerzym Liebercie, ale z humanistycznego punktu widzenia nie da się ot, tak ‑ z butami ‑ wejść w temat od razu i koniecznie zdaje się czasami dać przydługi wstęp, który na pierwszy rzut oka wcale nie musi być z tematem związany. Na koniec się jednak okazuje, że to było konieczne. A ponieważ mam teraz luz z zaległymi pomysłami, których już nie ma, no to sobie na takie wstępy mogę pozwolić. Puszczam zatem wodze fantazji i wodze wspomnieniom popuszczam.
Wierzcie mi jednak, Śmiertelni, wrócę do Lieberta i poświęcę jego twórczości i życiu więcej niż garść moich myśli. A przy okazji zahaczę o to czy o tamto, co wcale nie będzie znaczyło, że gubię się w temacie.
Kto dotarł aż dotąd i nie przeklął mnie w duszy, może sobie przypomnieć „Jeźdźca” – Lieberta właśnie.

Uciekałem przed Tobą w popłochu,
Chciałem zmylić, oszukać Ciebie — 
Lecz co dnia kolana uparte
Zostawiały ślady na niebie. 

Dogoniłeś mnie, Jeźdźcze niebieski,
Stratowałeś, stanąłeś na mnie.
Ległem zbity, łaską podcięty,
Jak dym, gdy wicher go nagnie. 
Nie mam słów, by spod Ciebie się podnieść,

Coraz cięższa staje się mowa.
Czyżby słowa utracić trzeba,
By jak duszę odzyskać słowa?
Czyli trzeba aż przejść przez siebie,
Twoim słowom siebie zawierzyć — 

Jeśli trzeba, to tratuj do dna,
Jestem tylko twoim żołnierzem. 
Jedno wiem, i innych objawień
Nie potrzeba oczom i uszom — 
Uczyniwszy na wieki wybór,
W każdej chwili wybierać muszę. 

No to bywajcie, Wędrowcy!
Wszystkiego dobrego na szlaku!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...