Kościół, praktycznie każdy
Kościół, nakazuje swoim wyznawcom, aby codziennie przed zaśnięciem czynili
dzienny rachunek sumienia – co się udało dobrego zrobić, czego warto żałować, z
czym trzeba w przyszłości się zmierzyć, na co zwracać uwagę…
Życie codzienne wygląda
inaczej – człowiek jest tak zmęczony po całodziennej gonitwie, że myśleć nic mu
się nie chce, gdy dzień się właśnie kończy, a on idzie spać i zasypia jak
kamień, zanim głowa jego na poduszce spocznie albo chce zasnąć przed włączonym
telewizorem, żeby tylko nie myśleć o tym, co było i o tym, co może być.
Ja też, po ponad trzech
latach, czynię swoisty rachunek. Może wyglądać to tak, że chwalę się tymi 1432
postami – wpisami na blogu i niemalże albo ponad dwoma tysiącami stron tekstu.
Nawet nie zauważyłem, kiedy to się stało – to były małe kroki, takie małe, ale
codziennie. Czasem kilka tam dni pauzowałem sobie, bo albo zapiłem, albo nie
mogłem – po prostu nie mogłem – napisać ani słowa (takie dni bywają, choć nie
wiadomo, dlaczego).
Dzisiaj jestem
zdziwiony, że wyszło tego aż tyle. Kiedy to zsumowałem i uświadomiłem sobie
rozmiar (około dwóch tysięcy stron), byłem szczerze zdziwiony.
Często bywało tak, że
pisałem jakby w amoku, pisałem, żeby uciec, zapomnieć, nie myśleć…
Często
też myślałem sobie, że gdyby jakiś filantrop postanowił zapłacić mi za każdą
odsłonę bloga tylko złotówkę, to mógłbym spokojnie do końca życia poświęcać się
tylko pisaniu!
Nawiedzają mnie czasem
takie marzenia. Faktem jest bowiem, że z tej niezłej całkiem masy pisania nie
mam nic, poza jakimś wewnętrznym zadowoleniem i nienazwaną satysfakcją oraz
dziwnym uczuciem spełnienia. To wcale nie buduje w sensie ziemskim, codziennym.
Często nawet frustruje. Nie narzekam jednak!
Zdaję sobie doskonale
sprawę, że nie da się wszystkiego przeliczyć na pieniądze, przeciwko którym tak
często przecież występowałem publicznie na forum tego bloga. Do teraz zresztą
uważam, że mamona czyni w życiu człowieka więcej szkód, niż szczęścia
przysparza. Jestem głęboko przekonany, że prawdziwe szczęście nie wypływa z
posiadanych dóbr, ale z tego, co dajemy innym i co nosimy w sobie
niezniszczalnego, jak choćby dobre słowo czy uśmiech szczery naprawdę.
Ja daję to, co mam –
daję swoje teksty, a z nimi całkiem spory kawałek siebie…
To moje pisanie jest w
tej chwili jak hobby, choć na żadne hobby teraz, po prostu, mnie nie stać. Nie
potrafię jednak wyobrazić sobie dnia, żeby czegoś nie skrobnąć, nie zanotować,
nie ubrać w słowa…
Dlaczego wspomniałem o
hobby? Może dlatego, że nie tylko blog, ale i książki nie dają mi żadnych
dochodów, bo chyba nie mogę mówić poważnie o kilkunastu sprzedanych
egzemplarzach książek. Ale o tym jeszcze napiszę za czas jakiś niedługi.
Mimo wszystko piszę,
piszę uparcie „Wstyd”.
Co ta kolejna książka
mi przyniesie?
Być może rozczarowanie.
Nie znaczy to
bynajmniej, że mam przestać pisać.
Rozumiem to odwrotnie –
muszę koniecznie ją skończyć.
A tera jeszcze pytania:
Cóż warte to moje pisanie (za każdym wirażem słowa kolejny zakręt myśli i
kolejny, i jeszcze kolejny, i wiem, że to nie ostatni, więc wypatruję
następnego…)? Skąd? Dokąd? Dlaczego? Po co? Jak długo? Gdzie? Dla kogo?
Mnożą się ciągle
pytania, a odpowiedzi nie znam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz