Wśród
moich znajomych najwięcej jest katolików, ale to pewnie dlatego, że ja sam katolik,
choć taki ze mnie katolik, jak z koziej dupy trąba – powiedziałby katolik z toruńskiego
odłamu.
Nie
zmieniam jednak tego na razie i nie mam zamiaru w przyszłości tego zmieniać. Jestem
przekonany, że Bóg nie dba o to, w jakiej świątyni klęczę i ducha próbuję wznosić
w modlitewnym natchnieniu. Nie kłaniam się bożkom – kamiennym ani ludzkim – staram
się tak, jak mogę, przestrzegać przykazań, a czy w świątyni, czy w lesie, na zatłoczonym
chodniku, w urzędzie czy jakimś barze i czy mnie ktoś tam pokropi wodą święconą
zwaną, czy górski strumień obmyje moje zbrukane ciało albo jaki tam dym – z ogniska
czy kadzielnicy – czyści mojego ducha… to sprawy drugorzędne.
Ja
wiem, że Bóg jest duchem i ten cyrk materialny z cielesnym człowiekiem na samym
środku areny, to tylko chwila próby, żeby się odbić wyżej. Jeśli się wyżej nie uda,
to będzie bolało!
Po
co mam zatem zmieniać to, że jestem katolik?
Nie
chcę też zmieniać tych, co z katolików nie są. I nie mam też żalu do tych, co mnie
koniecznie chcą zmienić, martwiąc się przy tym strasznie o moją duszę jutro.
Niech
każdy wierzący swojej duszy pilnuje, jak każdy plotkarz swojego nosa powinien.
Spotkałem
w swoim życiu niemało protestantów, niemało prawosławnych, spotkałem muzułmanów,
Hindusów, a jeśli Nepalczycy, z którymi pracowałem, byli buddystami, to i buddystów
też. Spotkałem niemało ludzi, którzy twardo twierdzili, że w Boga nie wierzą, nie
wierzą w nic, poza sobą!
Fajnie
mi się gadało, bez wyjątku, z każdym! Z żadnym też z powodu wiary nie darłem nigdy
kotów!
Ja
– jako katolik – często się przyznawałem, że w obszarach wiary mojej jestem upośledzony.
Przez ileś tam lat bowiem, zamiast szukać drogi, wolałem iść za głosem tych, co
wskazywali drogę. Mówili – to jest dobre, a tamto dobre złe; mówili, co i jak robić,
a ja to „co” i „jak” robiłem bezmyślnie,
żeby się nie narazić, raczej nie z przekonania. Tak było wygodnie – wszystko podane
na tacy, sumienie nie gryzło za mocno po nocach, spało się dość spokojnie. I w takim
uśpieniu właśnie ileś tam lat przeminęło – bez poszukiwań, błądzenia, niewygodnych
pytań, ale i bez zachwytu.
I
jakiś kopniak życiowy, ale z tych, co nie żal – drugi człowiek na drodze i niewinna
rozmowa – najpierw o pogodzie, później o mglistych planach, co chcemy robić w życiu
– jasne, że było to głupie, ale jakie miało być na progu dorosłości; rozmowy o dziewczynach
– tych ładnych i niby nie. Aż w końcu padły pytania: Czytałeś może Biblię? Czytałeś
to czy tamto? Myślałeś o tym, o tamtym? Nie zastanawiałeś się, dlaczego jest, jak
jest i czy powinno tak być? Nie żartuj, nie czytałeś? Nigdy nie szukałeś? I zdumienie
ogromne człowieka na drodze – to takie niepojęte, że tak właśnie można!
A
po co miałem chcieć, po co miałem pytać, po co było szukać, skoro wszystko miałem?
Był nakaz zewnętrzny i jego wykonanie. Klękają, więc i ja – bach na dechy albo kamienną
posadzkę! Powstają, ja też powstaję! Żegnają się sto razy, to ja się przeżegnam
sto jeden…
No,
ale się zaczęło od słowa do słowa. I nie szło wcale o to, żeby Biblię przeczytać
albo żeby się chwalić, że to czy tamto czytałem. I nie szło wcale o to, żeby więcej
wiedzieć. Zawsze będą obok ci, co więcej wiedzą i zawsze będą tacy, co wiedzą trochę
mniej.
Po
drodze dotarło do mnie, że idzie przede wszystkim, żeby wiedzieć, kim jestem, gdzie
i po co, żeby być przekonanym, mieć wewnętrzną pewność, widzieć oczyma duszy drzwi,
w które trzeba pukać, kołatać, czasem walić, z nadzieją na przejście…
Najwięcej
wśród moich znajomych jest praktykujących katolików. Ja też jestem katolik, może
praktykujący od czasu do czasu, choć to niewiele znaczy w przestrzeniach duchowych,
w wymiarach bezcielesnych – niczego tam okiem nie dojrzysz, lupą nie powiększysz!
Ryt
i wszelkie ceremonie to – już pisałem – nieistotny dodatek do tego, co naprawdę.
Bez tego można żyć, można dostąpić zbawienia – co niemożliwe na ziemi, u ludzi nie
możliwe, to tylko bułka z masłem albo pstryknięcie dla Boga…
Teraz
to muszę poskładać całe powyższe pisanie. Zebrać to jakoś do kupy, bo mi się całkiem
rozsypie. Będę krążył przez tydzień, a może i trochę dłużej, wokół ezoteryki, szowinistycznych
fobii, jak choćby ta wspominana niechęć jakaś do Żydów. A jeśli zbłądzę czasami
na teren samorządu albo – nie daj Boże – na teren polityki, to będzie tylko przerywnik
i nic poza tym nie będzie.
A
to, co tutaj powyżej, to znów taki wstęp jakiś, żeby napisać jutro, że ja jako katolik
czuję się czasami zwyczajnie oszukany. Czuję się oszukany przez mój „rodzony” Kościół.
Od razu zaznaczę, że nie się wcale nie skarżę, że ktoś tam mi nawkładał do głowy,
zaraził serce czymś, co miało być złem, a dzisiaj lepiej widzę, że to nie tak do
końca albo całkiem nie tak.
Bo
jeśli, dajmy na to, nauczyciel w szkole przed swoimi uczniami przemilczy jakąś prawdę
albo prawdę zatai, albo prawdę „przerobi”, to przecież oszukuje. Nikt nie ma wątpliwości.
Podobnie
jest w Kościele z jego nauczycielami – jeśli ci przed wiernymi zatajają prawdę albo
też głoszą „prawdy” niezgodne, zgoła, z Biblią, to można, nie – trzeba napisać,
że wtedy nauczyciele Kościoła oszukują wiernych.
Ale
jeszcze nie pora, jeszcze o tym napisze…
No
a teraz miłego i spokojnego popołudnia, wieczoru, a później nocy pełnej snu albo
i nie…!
Basta!
* To nie moje zdjęcie. Znalazłem je w sieci!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz