Niedzielny wieczór 24 maja 2009 roku spędzam zatem w
niewielkim Raciążu.
Nad liczącym ok. 7 tysięcy mieszkańców miasteczkiem
zachodzi słońce. Postanawiam powłóczyć się trochę w okolicach rynku.
Szybko przekonuję się, że to jedno z tych miejsc,
gdzie nie wolno rzucać się w oczy jako obcy. Z drugiej strony to raczej
niemożliwe, gdyż widać jak na dłoni, że swoi znają się doskonale.
Głośne zachowanie kilku grupek swojaków szybko
studzi moje turystyczne zapędy i po zrobieniu zakupów oraz okrążeniu rynku
chowam się w swoim wynajętym zaciszu.
Jutro zaplanowałem najdłuższy odcinek mojej
pielgrzymki. Mam do przejścia około 44 kilometrów. Nie martwię się już odległością,
gdyż zauważyłem, że wszystko zależy od nastroju i pogody.
Cieszę się, że wędruję. Od wielu lat nie miałem tyle
czasu dla siebie. Modlę się, a pomiędzy modlitwą rozmawiam ze sobą, śpiewam i
myślę, myślę, myślę!
Właśnie wymoczyłem nogi. Nie muszę chyba
pisać, że z dnia na dzień przybywa bąbli i nogi bolą coraz bardziej. Dziwne,
ale żaden bąbel jeszcze nie pękł. Może to i lepiej, bo nie wiadomo, co będzie,
jeśli to nastąpi!
Po moczeniu stopy przestały mnie piec, a chodzenie
na boso po mieszkaniu sprawia nawet przyjemność.
Na lodówce stoi czarno-biały telewizor. Kiepsko odbiera. Pewnie coś z anteną. Nie szukam przyczyny. Rezygnuję z oglądania.
Rozmyślam o drodze za mną i moich najbliższych.
Umówiłem się z panem Goszczyckim Bogumiłem
(właściciel mieszkania), że o godzinie 530 będę ruszał w drogę. Obiecał, że ktoś pojawi się po klucz.
Jeśli nikogo nie będzie, postanawiam, że zostawię
klucz w zamku i zadzwonię do właściciela z informacją, że ruszam w drogę.
Z tak zaplanowaną najbliższą przyszłością kładę się
spać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz