Sobota, 23 maja.
Mam za sobą 8 godzin marszu w deszczu i słońcu. Około 40
minut przymusowo odpoczywałem pod wiatą przystankową, gdyż deszcz się nieco
mocniej rozpadał.
Jestem zadowolony, bo trasę 37 kilometrów pokonałem
średnio w tempie 4,5 km/godz.
Zjadłem trochę w Ciechanowie w barze przy stacji
benzynowej i ruszyłem na poszukiwanie Zajazdu
Zagłoba. Znów bez konia i bez szabli, ale za to z dość obolałymi ramionami
i nogami!
Trafiłem bez problemu. Po prysznicu i krótkim odpoczynku
ruszyłem na przechadzkę po mieście. Chciałem sprawdzić drogę na Raciąż, gdzie
jutro zaplanowałem dotrzeć. Aż strach myśleć, że będę musiał przejść 39 km.
Po drodze o mało nie rozjechał mnie samochód, którego
kierowca nagle wjechał na chodnik i zatrzymał się na pobliskim budynku! Byłem w
tym miejscu na chodniku dosłownie kilka sekund wcześniej!
Nie wiem, co o tym myśleć, ale rozumiem to jako
przyzwolenie na dalsze pielgrzymowanie!
W ogóle to mam wrażenie, jakbym wędrował, jak średniowieczny
bosy mnich! Idę, kiedy pogoda na to pozwala. Modlę się głośno w swoich
intencjach. Spotykam życzliwych ludzi, a po dotarciu na miejsce noclegu czuję się zmęczony, ale zarazem przepełniony radością!
Bąble na nogach nie chcą popękać, ale rosną z dnia na
dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz