Stary
jeszcze nie jestem albo za starego jeszcze sienie uważam. Widziałem już jednak
różne rzeczy. W różnych sytuacjach byłem. Doświadczałem różnego. Myślę, że
można by tym obdzieli więcej niż jednego człowieka. To jednak trąca pychą, gdyż
każdy z pewnością przeżywa to, co jest mu do przeżycia dane.
To,
co chciałbym opisać, widziałem, przeżywałem, doświadczałem pierwszy raz.
Pierwszy raz byłem niemym świadkiem tak okrutnej sceny.
W
mojej nowej pracy wajzerami są Pakistańczycy. Jednego z nich Polacy nie trawią.
Żywią do niego jakąś nieukrywaną nienawiść i okazują ją na każdym kroku.
Nazywają tego mężczyznę Psem. Prawdziwe imię przemilczę, gdyż i tak nic ono
czytelnikom nie powie.
Jak
wspomniałem, przy każde okazji Polacy reagują agresją słowną w stosunku do tego
człowieka. Używają wulgarnych, jakie tylko mogą wymyśleć, określeń. Wyją.
Szczekają. Naśladują wszystkie odgłosy, jakie wydają psy.
Nie
wiem, skąd taki stosunek do tego człowieka. Mam nadzieję, że dowiem się czegoś
więcej.
Ostatnio
wraz z innymi wykonywaliśmy przez jakieś pół godziny jedno zadanie. Nadzorował
nas wspomniany Pakistańczyk. Obserwatorem natomiast był przygodny Anglik, który
przyjechał właśnie z towarem do firmy.
Polacy
z każdą minutą wydawali się coraz bardziej wściekli na wajzera. Wciąż do siebie
wykrzykiwali obelgi. Nie oni jednak byli ich adresatami. Wszystko dotyczyło
wajzera.
Patrzyłe
mna Anglika, który początkowo nie wiedział, o co w zachowaniu Polaków chodzi i
coraz szerzej otwierał ze zdziwienia oczy. Szybko jednak pojął, kto jest
obiektem krzyków, poszczekiwań, wycia i wyzwisk rzucanych z niezwykłą
wściekłością. Pomyślałem teraz, że ze wściekłością właśnie wściekłych psów.
Po
skończonej przez nas pracy Anglik podszedł do wajzera i wręczył mu jakiś
dokument. Myślę, że potwierdzenie dostawy towaru. Pakistańczyk czytał dokument
i sprawdzał towar. Chciał się upewnić czy wszystko się zgadza.
Polacy
tymczasem wręcz krzyczeli, ze ten pies nie umie czytać i tym podobnie.
Z
każdą chwilą Anglik również nastawiał się wrogo do tego człowieka. Nagle
najbliższego z nas zapytał:
‑
Dog? Yes?
Zdrętwiałem!
Zrobiło
mi się tak bardzo głupio, że nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
Ktoś
tam potwierdził Anglikowi poprawność jego dedukcji. Ten wyrwał nagle dokument z
rąk wajzera i zaczął przygotowywać samochód do odjazdu.
Zrozumiałem
jasno, że skoro przygodny Anglik, nie mający na co dzień styczności z Polakami,
tak szybko pojął, o co w tym wszystkim idzie, to dal Pakistańczyków, którzy z
nami pracują przez sześć tygodni po 11 czy 12 godzin musi to być aż nadto
zrozumiałe!
Przybiło
mnie to niesamowicie!
Pomyślałem
też od razu, że nikomu, kto nie bierze czynnego udziału w takiej scenie, być
jej świadkiem albo w jej niemalże centrum.
Wajzer
wydawał i wydaje mi się człowiekiem spokojnym, miłym, często się uśmiecha. Moim
zdaniem jest też skromny. Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.
Nie
zauważyłem, aby w jakikolwiek sposób komukolwiek dokuczał.
Jego
obowiązkiem jest nas pilnować. Często też wykonuje zdjęcia. To w firmie taka
forma potwierdzenia, że zarówno on, jak i my jesteśmy na swoich miejscach w
określonym czasie. Pracujemy w dużym obiekcie, więc nic dziwnego, że ktoś
wymyślił taką właśnie formę nadzoru.
Nikogo
nie drażni fakt wykonywania zdjęć przez innych wajzerów. Natomiast gdy robi to
wspomniany człowiek od razu spotyka się z niesamowitą wrogością i niewybrednymi
insynuacjami, że to on donosi szefostwu o wszelkich wpadkach pracowników itp.
Malowany
ptak Jerzego Kosińskiego, pomyślałem
pewnym momencie, gdy zastanawiałem się nad tą sprawą.
Gdyby
ktoś mnie zapytał: Jak jest w nowej pracy?
Odpowiedziałbym:
Spoko!
Polacy
trzymają się razem. Nie dokuczają sobie za bardzo. Co najwyżej żartują z tego
czy owego. Wszyscy jednak wiedzą, że to żarty. Taka gra, gdzie nawet ofiara nie
czuje się obrażona.
Nie
zdarzają się między nami sytuacje, jak ta opisana albo jakie widziałem w
poprzednich miejscach pracy.
Jednak
opisana przeze mnie scena jest dość powszechna w emigracyjnej rzeczywistości. W
pracy trafiło na Pakistańczyka. Po pracy główną rolę odgrywają często Polacy.
To
prawda, że na emigracji trzeba mieć skórę nosorożca. O tak zwanym kulturalnym
wyrażaniu się można po cichutku pomarzyć. Dobre maniery lepiej zostawić w domu,
wybierając się do pracy albo wychodząc do miasta. Trzeba nauczyć się milczeć,
kiedy wymaga tego sytuacja i gardłować, gdy trzeba.
Emigracja
to zupełnie inna para kaloszy niż te w kraju nad Wisłą, choć i tamte na Wisłą,
z tego, co mi wiadomo, fiołkami nie pachną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz