Najczęściej Polacy nie oceniają
dzieła, ale życie człowieka, który to dzieło stworzył. Nie oceniamy pracy ludzi,
tylko ludzi samych.
Całkiem niedawno
przeczytałem dość ciekawą wymianę zdań w Internecie. Spodobała mi się końcówka
z tej dyskusji. Wyszło na to, że to nie dzieło artysty się liczy przede wszystkim, ale dobre
imię albo życie codzienne. Jak ciekawe, tak smutne jest takie podejście do sprawy.
Na Historycy.org czytałem ostatnio, jak ludzie sobie rozmawiają o o życiu codziennym niektórych polskich wieszczów, a dokładnie czy wieszczowie używali życia. A jeśli tak - to jak? Dyskusja od samego początku była ukierunkowana na używki
typu alkohol, narkotyki miękkie, z twardymi narkotykami włącznie.
Wynikło z tej dyskusji
tyle, że Mickiewicz lubił sobie chlapnąć i całkiem możliwe, że ileś tam dzieł
swoich skrobnął po pijanemu albo na ostrym kacu.
Słowacki jako lepiej
sytuowany od Mickiewicza (był sam, miał mniej wydatków) mógł sobie pozwolić na opium albo i coś twardszego. W
jego czasach narkotyki były ekstrawagancją, na którą pozwalali sobie bywalcy salonów. A Juliusz, jak wiadomo, na salonach bywał.
Wyszło jednak, że był
hazardzistą, bo grywał na giełdzie. Nie wiedziałem wcześniej, że granie czy
inwestowanie w papiery wartościowe to od razu hazard, ale tak to wynika z dyskusji.
Przywołano też kilku
innych wielkich pióra okresu romantyzmu. Dostało się Byronowi od opiumistów,
alkoholików i czego to jeszcze romantyk nie zażywał. Lubiany przeze Poe też
dostał niezłe baty za to, że ciągnął gorzałę, palił opium i nie stronił od innych
używek.
Na koniec odezwał(-a)
się Micza: Mnie się zdaje, że to raczej
przywary tych, co o dobre imię poetów nie dbają.
I Micza mnie rozwaliła!
Dobre imię poetów?
Kilka osób wymieniało się wiadomościami nieksiążkowymi na
temat twórców romantycznych. Nie mówili o ich twórczości, tylko o tym, jak
żyli. Bo chyba wszyscy wiedzą, że jedno z drugim nie ma zbyt wiele wspólnego.
Nawet zaryzykuję, że nic do twórczości
danego artysty nie ma jego dobre czy jakieś inne imię. Dzieło, twórczość artysty broni się
sama i żyje własnym życiem. Nie pamiętam dokładnie, ale to chyba Ingarden
(jeśli się mylę, poprawcie) wysunął w przeszłości taką tezę, że dzieło
literackie po opublikowaniu żyje niezależnie od życia jego twórcy.
Można zatem założyć, że
życiowy świętoszek i bigot może pozostawić po sobie dzieło pełne rozpasania wszelkiego.
Natomiast rozpustnik
najgorszy dzieło prawdziwie święte.
Abstrahując od
literatury, wystarczy przywołać tu żywot św. Pawła czy Augustyna. Jak żyli
przez część swego życia, lepiej nie wspominać. Zostało jednak po nich to, co naprawdę
stworzyli.
Błądzenie jest rzeczą ludzką! A garnków święci nie lepią!
Moim skromnym zdaniem z
twórcami, nie tylko literatury, jest tak, że ciało ich cielesne płata życiowe
figle. Natomiast duch się wyraża w pełni właśnie w twórczości.
Cóż by to było, gdybyśmy
dzisiejszych artystów kina, muzyki, malarstwa czy rzeźby oceniali po tym, jacy są
czy byli i przez ten właśnie pryzmat oceniali ich dzieło? Źle by to wyglądało. Co
jakiś czas słyszymy o śmierci jakiegoś artysty, to często śmierć w samotności, w
pokoju hotelowym, a w ciele denata cała masa chemii. Po śmierci naszych idoli okazuje się nagle, że życie ich prywatne strasznie było potargane.
Bohema
ostro bawi się… To chyba Gawliński. Artysta ten trafił w
dychę! To zdaje się być normą, że ci, co dają innym piękno sztuki i sprawiają, że
życie ich jest weselsze i piękniejsze, sami z życia swojego uciekają w używki.
Dlatego przestańmy gadać
o ludziach, tylko o tym, co robią.
Przestańmy się ekscytować alkową innych ludzi.
Rozejrzyjmy się bacznie po swoim podwórku i jeśli coś trzeba zrobić, to zróbmy,
a nie gadajmy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz